Portugalska włóczęga czyli rejs z Lizbony do La Coruny
07 05 2011
Zostaję wyrwana z głębokiego snu. Moje ciało dotąd bezpiecznie przytulone do burty zaczyna gwałtownie zsuwać się w przeciwną stronę. Jeszcze chwila i wpadam w objęcia fartucha sztormowego. Nad głową słychać charakterystyczny hałas wybieranych szotów i obracającego się kabestanu. Właśnie zrobiliśmy kolejny zwrot, trudno powiedzieć, który już dzisiaj. Halsujemy się od dobrych kilkunastu godzin. Spoglądam na zegarek. Jest 2.20 w nocy. Jak dobrze, że do mojej wachty zostało jeszcze trochę czasu. Hałasy w kokpicie powoli cichną. Zakopuję się głęboko w śpiwór, zapieram kolanami na wypadek kolejnego zwrotu i pogrążam się we śnie.
Od czterech dni płyniemy wzdłuż wybrzeża Portugalii. Jest początek maja. Pogoda rozpieszcza: dużo słońca, mało deszczu, wiatr nieprzekraczający 5 w skali Baufourta. Słowem – idealne warunki do turystycznej żeglugi. Trasa naszego dziesięciodniowego rejsu biegnie z Lizbony przez Porto do hiszpańskiej La Coruny. Przed nami około 350 mil w linii prostej z Portugalii do Hiszpanii.
Do Lizbony przylecieliśmy z jednodniowym zapasem, licząc na możliwość zwiedzenia miasta przed wypłynięciem. Dla wielu z nas ten rejs to okazja do zobaczenia Portugalii po raz pierwszy. Już na wstępie okazuje się, że jeden dodatkowy dzień to zdecydowanie za mało. Chciałoby się być w tylu miejscach jednocześnie: jak najwięcej dotknąć, zobaczyć i posmakować. Z większości planów musimy zrezygnować, gdyż doba ma tylko 24 godziny.
Jest piękny, słoneczny dzień. Delikatna bryza od strony Tagu niesie ze sobą przyjemne orzeźwienie. Decydujemy się na podróż tradycyjnym, jednowagonowym lizbońskim tramwajem linii 28. W ten oto sposób poznajemy najstarszą lizbońską dzielnicę – Alfamę oraz dzielnicę Baxia. Tramwaj zgrzytając i podzwaniając niestrudzenie pnie się wąskimi uliczkami w górę, aby za chwilę opaść w dół. Wewnątrz my, stłoczeni jak sardynki, rzucani co chwilę to w jedną, to w drugą stronę, kurczowo trzymamy się wszystkiego, czego się da, by nie stracić równowagi. Przed oczami przemykają fasady lizbońskich domów wyłożone tradycyjnymi kaflami azulejos. Pod oknami powiewa rozwieszone na sznurach pranie. Uliczki są momentami tak wąskie, że mamy złudzenie, że gdy wystawimy rękę dotkniemy murów. Nagle zatrzymujemy się, choć nie ma przystanku ani nikt nie wysiada. Okazuje się, że jakiś dostawczy samochód zaparkował na torach. Motorniczy spokojnie czeka na kierowcę. Nikt się nie denerwuje i nikt się nie spieszy. Takie sytuacje zdarzają się tu ponoć często.
Od czasu do czasu wysiadamy z tramwaju, jak choćby przy punkcie widokowym Bramy Słońca czy w punkcie widokowym przy kościele da Graça. Podziwiamy panoramę Lizbony, czerwone dachy domów leżące u naszych stóp, szare wody rzeki Tag i górujące nad miastem mury zamku św. Jerzego. Robimy zdjęcia, pokonujemy kilka przystanków „na nogach”, aby za chwilę ponownie wsiąść do mijającego nas tramwaju. Choć trudno to opisać wierzcie mi, lizbońskie tramwaje mają w sobie tyle magii i uroku, że nie dziwi nas, że są obowiązkowym punktem programu wszystkich turystów. My też się w nich zakochaliśmy.
Szwendając się wąskimi uliczkami dzielnicy Mouraria, trafiamy w miejsce wyjątkowe pod każdym względem – O Eurico Casa de Pasto przy Largo de São Cristóvão. Naszym oczom ukazuje się niewielkie pomieszczenie pełniące funkcję sklepu spożywczego. Jest na tyle niewielkie, że papier toaletowy i proszki do prania stoją na wysokiej lodówce, w której mieści się wszystko: nabiał, wędliny i owoce. Podłogę zastawiają skrzynki z warzywami a półki z produktami ciągną się aż pod sufit. To nie przeszkadza w porze obiadowej wystawić skrzynki z warzywami na ulicę, wstawić dwa stoły, przykryć je obrusem w biało-czerwoną kratę i zmienić funkcję tego pomieszczenia ze sklepu w bar.
Korzystamy z okazji, że jeden stół się zwalnia i szybko wchodzimy do wnętrza. Czekamy, rozglądając się dookoła. Oczywiście nie ma żadnego menu. Właścicielka, uśmiechnięta od ucha do ucha pięćdziesięciolatka w białej koszuli i czarnym, sięgającym ziemi fartuchu, szybko wymienia na palcach co możemy dzisiaj u niej zjeść. Kiedy orientuje się, że nie mówimy po portugalsku, zwraca się do nas płynnym francuskim. Za chwilę na stole pojawiają się pachnące czosnkiem ryby, ziemniaki, kalmary, gotowana marchewka, sałatka ze świeżej papryki i pomidorów. Pani nie przestaje dopytywać czy wszystko nam smakuje, demonstruje w jaki sposób należy rybę podlać oliwą, dolewa wina, przytula nas i wciąż się uśmiecha. Jak prawdziwa babcia stara się wszystkim dogodzić, częstując na koniec koniakiem i zachęcając do deserów. Dawno nie spotkałam w jednej osobie tyle witalności, życzliwości i uśmiechu. Na koniec tego spotkania warto dodać, że za cały obiad dla 6 osób, z dużą ilością alkoholu, zapłaciliśmy niewiele ponad 100 euro. Jak się później okazało, był to najlepszy posiłek jaki jedliśmy podczas tego rejsu (no może z wyjątkiem tego przygotowywanego na jachcie:-).
Przyjemnie objedzeni i odurzeni wypitym przed chwilą winem, kręcimy się po wąskich uliczkach Mouraria. Na jednej z nich – Beco das Farinhas – odkrywamy nietypową galerię fotografii dosłownie wmurowaną w ściany budynków. Czarno-białe zdjęcia przedstawiają wiekowych mieszkańców tej ulicy i zostały umieszczone na fasadzie domów, w których mieszkają. Zdjęcia wykonała brytyjska fotograf Kamille Watson specjalizująca się w umieszczaniu zdjęć na nietypowych materiałach: murze, drewnie czy ceramicznej płytce. Zdjęcia intrygują a jednocześnie znakomicie wkomponowują się w tutejszy klimat.
Czas nas goni. Słońce nieubłaganie chyli się ku zachodowi a przed nami jeszcze zaokrętowanie na jacht i konieczność zaprowiantowania. Jedziemy do Mariny Alcantara.
W porcie czeka na nas 47-stopowa Delphia s/y Jam Session z 2010 roku. Przestronny kokpit z dwoma kołami sterowymi, obszerny kambuz i messa, w której spokojnie mieści się 9-osobowa załoga, elektryczne kingstony i wygodna kabina prysznicowa. Do tego trochę dobrej elektroniki – i mamy bardzo komfortowe warunki do spędzania wakacji. Udaje nam się sprawnie podzielić na dwuosobowe wachty, porozdzielać szelki bezpieczeństwa i kamizelki ratunkowe a nawet zrobić zakupy. Wieczorem, w rybnej knajpce, podekscytowani perspektywą zbliżającej się żeglugi, świętujemy 18. urodziny Beaty – wszak wiek kobiet zawsze pozostaje niezmienny.
Rankiem, z ogromnym żalem, żegnamy się z Lizboną, obiecując sobie solennie wrócić tu niebawem. Płynąc rzeką Tag w stronę Atlantyku, mamy znakomitą okazję przyjrzeć się Lizbonie od strony wody. A jest na co patrzeć. Na początek przepływamy pod czerwonym mostem „25 Kwietnia” będącym kopią mostu Golden Gate w San Franciso. Jest najdłuższym mostem wiszącym w Europie. Na południowym brzegu rzeki Tag podziwiamy imponującą, bo mierzącą ponad 100 metrów, figurę Chrystusa Króla z otwartymi ramionami. Statua ta jest mniejszą kopią słynnego Chrystusa Zbawiciela z Rio de Janeiro. Kilkaset metrów dalej, na przeciwległym brzegu, odkrywamy wapienną budowlę w kształcie żaglowca. To Pomnik Odkrywców ufundowany w 500. rocznicę śmierci Henryka Żeglarza – patrona odkryć geograficznych. Po przekroczeniu symbolicznych wrót miasta – Wieży Belém, stawiamy żagle i obieramy kurs na Porto.
Zanim jednak do Porto dotrzemy, odwiedzimy po drodze trzy miejsca. Na początek zatrzymujemy się w niewielkiej rybackiej miejscowości Peniche położonej na charakterystycznym, wystającym w ocean cyplu.
Port jachtowy jest dobrze osłonięty. Przyklejony do falochronu sąsiaduje z portem rybackim. Tuż obok wznoszą się mury XVI-wiecznej Fortalezy.
Zwiedzając miasto, wybieramy się na wycieczkę wzdłuż murów obronnych. Wzniesiono je w XVI wieku, w czasach, gdy Peniche była częścią szerokiej na 8 km wyspy. Nie przypuszczano wówczas, że niebawem piasek niesiony przez morze połączy wyspę z lądem, tworząc półwysep. Mury prowadzą z okolic portu jachtowego na północną cześć cypla, gdzie rozciąga się piękna, atlantycka plaża – znakomite miejsce do uprawiania surfingu.
W Peniche zatrzymujemy się tylko na chwilę. Uzupełniamy zapasy wody, robimy szybkie zakupy, uspokajamy żołądki po atlantyckiej fali krótkim spacerkiem i już nas nie ma. Zbaczamy z wybranego wcześniej kursu i płyniemy na zachód w kierunku Wysp Berlenga.
Korzystając z bezwietrznej pogody, cumujemy do bojki przy Berlenga Grande. Przed nami rozpościera się skalista wyspa, będąca rezerwatem przyrody i miejscem lęgowym ptaków, takich jak mewy, maskonury, nurzyki i kormorany. Jest tu niezwykle malowniczo. Tuż obok nas wznosi się fort św. Jana Chrzciciela zbudowany w XVII wieku w celu ochrony wybrzeża przed piratami i połączony z lądem wąską groblą. Nad nim góruje latarnia morska. Wśród zielonego dywanu traw porastającego zbocza widać tysiące ptaków. Zrzucamy ponton i przeprawiamy się na brzeg. Widok ze szczytu wyspy na czerwone, skaliste brzegi oraz fortyfikacje a w tle kołyszącą się na falach Jam Session jest niezapomniany. Wędrując wąskimi dróżkami, towarzyszą nam nieustająco popiskiwania i pokrzykiwania ptaków. Wyspa wydaje się bezludna – nie spotykamy tu innych turystów, w czasie naszego pobytu nie przypływa tu żaden statek.
Czas się zbierać. Stawiamy żagle (na szczęście trochę powiało) i udajemy się w stronę Figueira da Foz. Zanim jednak osiągniemy ten punkt upłynie kilkanaście długich godzin.
O czym żeglarze rozmawiają podczas długich godzin żeglugi? Niezaprzeczalnie na naszym rejsie numerem jeden było pytanie: Co dzisiaj zjemy? Ten temat zawsze pobudzał naszą wyobraźnię. Czasami były to wspomnienia kuchni polskiej, innym razem pomysły na danie pt. „Co mamy jeszcze w lodówce”. Zwykle, ci najbardziej głodni a przy okazji odporni na atlantycką falę, schodzili pod kokpit i przygotowywali posiłek dla całej załogi.
Inne równie popularne pytanie towarzyszące nam podczas żeglugi brzmiało: Ile jeszcze? (czytaj: fajnie jest, ale ile jeszcze musimy płynąć zanim zawiniemy do portu). Szczególnie boleśnie brzmiało ono w ustach Marzeny, która wyjątkowo źle znosiła rejs. Nie wiadomo czemu, ale odpowiedź na tym rejsie była niezmienna i zawsze zgodna ze stanem faktycznym – 10 godzin. Te 10 godzin nas prześladowało. Z czasem, na tak postawione pytanie odpowiadaliśmy chórem, nie patrząc na wskazania plottera – 10 godzin. Brzmiało to jak mantra. Wiatr wiał raz w jedną, raz w drugą stronę, zazwyczaj zmuszając nas do długiej halsówki, a nasze 10 godzin ostatniego dnia rejsu zmieniło się w 24 godziny.
W drodze do Figueira da Foz, podczas nocnej wachty, płynąc blisko brzegu, poczuliśmy nieznośny fetor. Pierwsze skojarzenie – coś się stało z naszymi zbiornikami na fekalia. Sprawdzamy jedną toaletę, potem drugą. Nic, a zapach jaki był, taki jest. Sprawdzamy raz jeszcze, ale wszystko jest w porządku. Po jakimś czasie okazuje się, że tak pachniała mijana fabryka celulozy.
Do Figueira da Foz wpływamy rankiem wraz z licznymi statkami rybackimi i towarzyszącymi im mewami. Pierwsza rzecz jaka rzuca nam się w oczy to latarnia na końcu falochronu a za nią gigantyczna, ciągnąca się prawie przez 3 km, plaża. Świeci mocne słońce, na niebie pojedyncze chmurki a plaża przyciąga jak magnes. Przez kilka dobrych minut przedzieramy się przez piaski, aby dotrzeć do morza. Nie dość, że długa, to jeszcze szeroka. Chłopaki wskakują do morza – temperatura wody w Atlantyku w maju nie rozpieszcza, ale fale są rewelacyjne.
W Figueria da Foz próbujemy suszonego dorsza, będącego portugalską potrawą narodową. Podobno sposobów jego przyrządzenia jest tyle, co dni w roku. Degustujemy Bacalhau z cebulą i z bardzo cienko pokrojonymi ziemniakami, przypominającymi chipsy. Nie wszystkim smakuje, ale spróbować warto.
Czwartego dnia naszego rejsu docieramy w końcu do Porto. Cumujemy w Marinie Porto Altantico na obrzeżach miasta. Nareszcie szansa na niereglamentowaną gorącą wodę. Szampony poszły w ruch.
W pobliskiej piekarni kupujemy świeże pieczywo i robimy drobne zakupy w sklepie spożywczym. Ciekawe, że wszyscy, z którymi przyszło nam rozmawiać w Portugalii swobodnie mówią w obcym języku. Nierzadko jest to język angielski, ale szczególnie wśród starszych ludzi dominuje język francuski. Jak się później okaże, tym większe będzie nasze zdziwienie, że po przekroczeniu granicy hiszpańskiej znalezienie osoby dobrze mówiącej w jakimkolwiek obcym języku będzie naprawdę trudne.
Kiedy następnego dnia robię w tej samej piekarni zakupy, zostaję przywitana jak dobra znajoma. Pani uprzejmie tłumaczy, że może mi sprzedać to, co widać, ale jak poczekam 15 minut, dostanę gorące bułeczki prosto z pieca. W oczekiwaniu na pieczywo zostaję poczęstowana herbatą i posadzona przed kontuarem wśród innych mieszkańców, którzy wpadli tu na chwilę, na świeżą kawę i bułkę z masłem. Ta uprzejmość, prawdziwa serdeczność i otwartość Portugalczyków, z którą spotykam się co krok, niezwykle mnie ujmuje.
Porto – któż o nim nie słyszał. Wśród załogi pojawiły się głosy, że miasto to zrobiło na nich jeszcze większe wrażenie niż Lizbona. Ale po kolei.
Podmiejskim autobusem przedostajemy się do centrum miasta. Tutaj, zachęceni rekomendacją naszego kapitana, pierwsze kroki kierujemy na Dworzec Kolejowy São Bento. Blisko 20 tys. niebieskich płytek azulejos, przedstawiających sceny z życia, zdobi ściany, niegdyś klasztoru a dzisiaj dworca kolejowego. To robi wrażenie.
Następnie kierujemy się w dół w stronę rzeki Douro, powoli zagłębiając się w dzielnicę Ribeira – jest to najstarsza, średniowieczna dzielnica Porto wpisana na listę światowego Dziedzictwa UNESCO. Gdyby Lizbona i Porto miały rywalizować między sobą na ilość suszącego się prania, sądzę że wygrałaby Ribeira. Kolorowe ubrania jak girlandy zdobią nierzadko zniszczone mury i elewacje kamienic, dodając im życia i koloru.
Zdumiewa nas ogromna ilość małych sklepików. Idąc ulicą, mijamy rzeźnika, sklep ze szczotkami, punkt z dewocjonaliami, witrynę z kapeluszami. Brakuje tylko sklepu z guzikami, ale jestem pewna, że przy odrobinie szczęścia byśmy go znaleźli. Wydaje się, że życie biegnie tutaj tym samym rytmem, co kilkadziesiąt lat temu. Trochę jak w Polsce w latach 70-tych.
Docieramy nad rzekę. Przed nami dwa strome brzegi spięte klamrą mostu Ponte Dom Luis I. Na wodzie kołyszą się charakterystyczne długorufowe łodzie, będące reklamą składów wina porto mieszczących się naprzeciwko dzielnicy Ribeira. Całość prezentuje się imponująco.
Przechodzimy na drugą stronę rzeki. Zagłębiamy się w wąskie uliczki dzielnicy Vila Nova de Gaia, gdzie znajdują się składy słynnego wina Porto. Ponad 50 firm zajmuje się produkcją tego trunku z czego najbardziej znane to Sandeman, Cruz, Graham czy Tayler’s. Do składu każdej z nich można wejść i spróbować porto. My decydujemy się na Tayler’sa. Degustujemy różne rodzaje porto od odmian bardziej deserowych po wytrawne, a przy okazji uczestniczymy w ceremonii otwierania na gorąco starych butelek porto. Ponieważ ciężko znaleźć lepszy prezent jak butelka dobrego alkoholu – decydujemy się na zakup kilku, szczególnie, , że są one już specjalnie zabezpieczone do przewozu samolotem.
W drodze powrotnej wsiadamy do kolejki linowej, która wiezie nas na górny poziom mostu Dom Luis I. Raz jeszcze podziwiamy panoramę Porto, ale tym razem z góry. Ponieważ świeżo zakupione butelki istotnie nam ciążą, decydujemy się jeszcze zwiedzić katedrę Se i zaszyć się w jakiejś knajpce na kolację.
Wędrując nocą po mieście można dostrzec, jak wiele mieszkań stoi pustych. Zdarza się, że są to całe kamienice. Domy, po których nadal widać ślady świetności, chylą się ku upadkowi. Brakuje tylko muzyki fado, która w tej scenerii zabrzmiałaby wyjątkowo przekonująco.
Dla nas pożegnanie z Porto to jednocześnie pożegnanie z Portugalią.
Zmienia się front. Wiatr przybiera na sile, dochodząc w porywach do 40 węzłów. Morze jakby obudziło się z letargu. Fale rozbijają się o pokład, dając pokaz swojej siły. Chwila nieuwagi i jesteśmy cali mokrzy. Rolujemy grota a następnie foka. Topnieje liczba chętnych do zejścia pod pokład. Po kilkunastu godzinach ostrej huśtawki, mokrzy, zmęczeni i głodni wchodzimy do portu w Baionie.
Nie ma jeszcze północy, dlatego decydujemy się na kolację na mieście. Zamawiamy paellę i owoce morza, aby uczcić nasze przybycie do Galicji. Kolacja nie rzuca nas na kolana, ale jest ciepła i błyskawicznie podana (czyżby mikrofala była w użyciu ???).
Baiona to bardzo urokliwe miejsce, w głównej mierze za sprawą wspaniałej twierdzy Fortaleza de Monterreal. Zamek i mury obronne wzniesiono w XIV wieku za czasów hiszpańskiego króla Alfonso XI. Roztacza się z nich wspaniały widok na wyspy Cies i ocean. Obecnie w pałacu znajduje się 4-gwiazdkowy hotel, należący do sieci Parador Jest to państwowa sieć hoteli, mieszcząca się w zabytkowych budowlach: zamkach, pałacach, klasztorach.
Płacimy niewielką opłatę i wspinamy się na mury. Przed nami widok na port jachtowy oraz port rybacki. W porcie dostrzegamy replikę statku Kolumba. 1 marca 1493 roku karawela La Pinta dowodzona przez Martina Alonso Pinzon przybyła do Baiony, przywożąc radosną wiadomość o odkryciu Ameryki przez Kolumba. Na pamiątkę tego zdarzenia replikę karaweli można zwiedzać w Baionie.
Wędrując wzdłuż murów, docierają do nas dźwięki muzyki. Wychylamy się z blanek. Pod nami na kamieniach stoi dziewczyna w bikini i gra na dudach! Widok niecodzienny. Zgotowaliśmy jej gromkie brawa.
Kończąc naszą wycieczkę po zamkowych murach, dostrzegamy z zachodniej strony cypla olbrzymi posąg. Jest to wysoka na 15 metrów statua Virgen de la Roca ze statkiem w dłoni – znakomity punkt widokowy na miasto i zatokę.
W Baionie schodzą z pokładu Marzena z Pawłem. Siedem dni nierównej walki z chorobą morską to wystarczające poświęcenie. Spotkamy się z nimi za dwa dni w La Coruna.
Już po północy zbliżamy się do rybackiej miejscowości Muros. Tuż przed wpłynięciem do portu podpływa do nas statek straży przybrzeżnej. Panowie kontrolują naszą jednostkę, dopytują się czy mamy coś do oclenia a następnie kierują w stronę niewykończonego portu miejskiego, aby przy słabym świetle topowym, w kokpicie dokonać odprawy celno-paszportowej. Atmosfera trochę jak z Kafki.
Korzystając z okazji, uzyskujemy (bardzo niechętnie) zgodę na zacumowanie w porcie rybackim, pod warunkiem, że rano nas już tu nie będzie. Muros okazało się jednak na tyle ładne, że nie sposób było je opuścić zbyt wcześnie. Na szczęście jesteśmy w Hiszpanii a słowo „beztroska” znakomicie obrazuje tutejszy stosunek do życia. Nikt nie zwraca uwagi na jacht żaglowy w porcie rybackim, dlatego miejsce to opuszczamy dopiero po południowej kawie.
Spacerując po Muros, natknęliśmy się na sklep warzywny a w nim duże ilości zielonych papryczek Pimientos de Padron. Pamiętając ich smak z kolacji w Baione, postanowiliśmy przyrządzić je na jachcie. Szczególnie, że papryczki te nie są dostępne w Polsce. Na czym polega ich magia? Są bardzo proste w przygotowaniu. Wrzuca się je na gorącą oliwę a następnie wyjmuje po dosłownie kilku minutach, gdy skórka zacznie brązowieć lub pojawią się na niej pęcherze. Wtedy należy je szybko wyjąć, odsączyć z tłuszczu, posypać gruboziarnistą solą i natychmiast podać do spożycia. W Hiszpanii jest to niezwykle popularne tapas, które je się bez sztućców, chwytając po prostu za ogonek. Jak się podczas konsumpcji okazało, papryczki te mają różny poziom ostrości, niezależny ani od miejsca w którym rosły, ani też od poziomu ich dojrzałości. Tak więc raz na jakiś czas komuś trafia się wyjątkowo ostra papryczka ku uciesze innych zjadaczy.
Wędrując wąskimi uliczkami Muros, zapadają w pamięć, charakterystyczne dla Galicji domy, wszystkie z charakterystycznymi, białymi galeriami poprzecinanymi siatką małych okienek. Słońce odbija się od szyb, pranie powiewa na wietrze. Starzy ludzie niespiesznie zajmują się swoimi sprawami. Mijamy kobiety, odpoczywające na kamiennych schodkach. Nad miastem unosi się atmosfera spokoju.
Opuszczamy ten niezwykle kolorowy choć niewielki port rybacki. Przed nami prosta droga do La Coruna …. i kolejne 24 godziny na morzu.
Kiedy dostrzegamy charakterystyczną latarnię morską tzw. Wieżę Herkulesa wiemy, że port jest już blisko. Przy główkach falochronu czekają na nas Marzena i Paweł oraz … delfiny. Przyjęcie iście królewskie.
Tankujemy i cumujemy w nowoczesnej i eleganckiej Marina Coruňa. Idziemy w miasto, choć w głowach jeszcze się huśta. Ponieważ umieramy z głodu, a do otwarcia knajp jeszcze trochę czasu, decydujemy się na pożegnalną imprezę na jachcie. Myślę, że impreza ta pod wieloma względami przeszła do historii J
Pełna galeria zdjęć z rejsu >>>Portugalia rejs z Lizbony do La Coruny.
Posty w kategorii
Chorwacja Uvala Soline „Kiss” – Polecam!
Jest takie miejsce w Chorwacji, do którego niezmiennie wracamy. I to za sprawą oliwy... więcej »
zobacz więcejSiedemnaście długich dni czyli rejs na Islandię
Siedemnaście długich dni: 2.06.2012 (Bergen) Do Bergen dotarliśmy około godziny 22:00. Przywitało nas piękne... więcej »
zobacz więcejPo egzaminie na patent Voditelj Brodice
Wszystko co warto wiedzieć o egzaminie na patent Voditelj Brodice okiem kursanta.
zobacz więcej