Nasz ślub w Chorwacji
17 10 2012
Bohaterowie tej historii to Ania, dzieci Dawid i Adam oraz bliska przyjaciółka Nastia z córeczką Nikitą, które dzielnie towarzyszą nam w wielu żeglarskich eskapadach. No i autor, czyli ja, Maciek.
Początek tej historii był już dawno. Dwa lata wcześniej pierwszy raz zabrałem Anię do Chorwacji. Było to w maju, pogoda przez większość czasu przypominała raczej Bałtyk. Chłodno, od czasu do czasu siąpiło, nawet w pewnej chwili nad Hvarem zebrały się groźnie wyglądające chmury i spod nich dmuchnęło nam prawie 30 węzłów. Mieliśmy wtedy sami we dwoje zwinnego Firsta 34.1 o wdzięcznej nazwie Abracadabra. Naprawdę porządna łódka. Po drodze z Korčuli do Skradina stanęliśmy w Palmižanie, wysuszyliśmy mokre ciuchy i poszliśmy na kolację do Zori na drugą stronę wyspy. Bardzo lubię to miejsce, gdzie schodzi się wyłożoną kamieniami stromą ścieżką i raptownie otwiera się pełen widok na piękną, głęboko wciętą zatokę Vinogradišce z plejadą zakotwiczonych jachtów. Kiedy zapada zmierzch na jachtach zapalają się światła kotwiczne, a zatoka zmienia się w reklamę Svarowskiego. Ania zobaczyła to wtedy pierwszy raz, a ja z satysfakcją patrzyłem na jej zachwyt…
Tuż obok jest Zori, nie żadna typowa konoba, tylko prawdziwa elegancka restauracja z charakterem. Nie ma jak do niej przyjechać samochodem, bo na całej wyspie nie ma ani jednego, ale można w niej spotkać panie w długich wieczorowych sukniach i panów w eleganckich garniturach, którzy przypływają z zakotwiczonych w zatoce luksusowych jachtów. Znaleźliśmy stolik z widokiem na zatokę, zjedliśmy na kolację porządną rybę, do której dostaliśmy butelkę zimnego Pošipa z miejscowej winnicy. Ponieważ wraz z ze zmierzchem zrobiło się chłodno, przenieśliśmy się na dokończenie wina z tarasu do środka, na kanapę koło rozpalonego kominka. Oprócz nas na kanapie leniwiło się wielkie miejscowe psisko. Ani my mu nie przeszkadzaliśmy, ani on zupełnie nam. To było przed sezonem, więc byli tylko pojedynczy goście. Nam się zupełnie nie śpieszyło i długo rozmawialiśmy o planach i marzeniach. To był taki wieczór, który długo się pamięta. A pewnie na zawsze.
Jeszcze tego samego roku Ania zrobiła żeglarza. Zrobiliśmy potem kilka rejsów, raz po Chorwacji z dziećmi, raz sami we trójkę z Nastią opłynęliśmy Danię w kółko w dwa tygodnie na małym superjachcie, czyli Hallberg-Rassy 37. Potem znowu Chorwacja… Chyba wtedy zebrało nam się na poważne rozmowy. A może już na Północnym na Hallbergu? W każdym razie wymyśleliśmy, że w końcu warto, żebyśmy wzięli ślub. To, że ma to być nasza własna mała uroczystość we własnym gronie, wiedzieliśmy od razu. Zasadniczym problemem było jednak gdzie i jak. Nurkowie biorą ślub pod wodą, alpiniści wisząc na skałach, skoczkowie spadochronowi swobodnie spadając, a my? No właśnie. Mój pierwszy pomysł to był ślub na pokładzie dużego żaglowca na środku Bałtyku. Ale ten pomysł miał za dużo wad i zawracania głowy. Kosztu specjalnego rejsu dla nas pewnie nie wytrzymalibyśmy, a zorganizowanie naszej uroczystości w trakcie rejsu z jakimś planem i harmonogramem chyba by nie wyszło. Rozważaliśmy też jakąś egzotykę, na przykład Taj Mahal, ale to miejsce smutku i bólu, więc nie pasowało do naszego usposobienia. A może gdzieś wysoko w górach? Jakoś nie wyszło, chyba dlatego, że trzeba by było kawał drogi iść na piechotę. Wpadliśmy też na pomysł, żeby wynająć cały pociąg Kolei Piaseczyńskiej i wziąć ślub turkocząc gdzieś przez lasy. Aż w końcu przypomniała nam się najpiękniejsza na świecie marina w piniowym gaju i ta restauracja otoczona egzotycznym ogrodem po drugiej stronie wyspy. Od razu wiedzieliśmy, że jest to, że rozważanie innych pomysłów nie miało sensu.
Ten sezon się skończył, przyszła jesień, potem zima. Śnieg przykrył szarość jesieni, a my podzieliśmy się obowiązkami. Mnie, jak zwykle, przypadła rezerwacja łódki i aranżacja dojazdu, a na Ani spoczywała organizacja samej uroczystości. Skorzystaliśmy z kontaktu z imienniczką Ani z agencji Pinija w Kaštel Kambelovač, która jest zakochana w Chorwacji chyba jeszcze bardziej niż my. Otrzymaliśmy szczegółową listę formalności do załatwienia, co wymagało trochę chodzenia po urzędach, ale okazało się stosunkowo łatwe do zrobienia. Za to suknia dla Ani wymagała więcej zachodu. Projekt, materiał, krawcowa – wszystko wymagało zaskakująco dużo czasu. Ale udało się i była śliczna. Tylko za obrączkami zaczęliśmy się rozglądać na tydzień przed wyjazdem i ze zdumieniem dowiedzieliśmy się, że obrączki się zamawia i czeka na nie miesiąc albo dłużej… Ale co to dla nas. Jeszcze tego samego dnia mieliśmy gotowe dokładnie takie, o jakie nam chodziło.
Ślub miał być w środę 30 maja. W poprzedni piątek koło 17:00 po południu zapakowaliśmy się wszyscy razem do samochodu pod naszym domem w Warszawie, Ania, Nastia, trójka dzieci i na koniec ja, razem z torbami z ciuchami no i suknia, która wymagała specjalnej troski. Dobrze, że samochód mamy duży, który wszystko pomieścił bez trudu. Planowaliśmy, że po nocy w podróży koło południa będziemy w marinie w Splicie. Niestety w środku nocy, jakieś 100 km przed Bratysławą złapaliśmy kapcia, co wymagało przespania się do rana w samochodzie pod bramą wulkanizatora. Na szczęście udało się koło przywrócić do życia. Ze znacznym opóźnieniem pojechaliśmy dalej, aż przejścia Wegry-Chorwacja w Letenye, gdzie okazało się, że paszport jednego z dzieci był nieważny, więc przez granicę nas nie przepuścili. W końcu do Chorwacji jednak wjechaliśmy. Jaką walkę, z czym i jak stoczyliśmy i którym przejściem udało nam się wjechać, lepiej żebym nie opisywał. Niewątpliwie nie było to całkiem zgodne z prawem. Kosztowało nas to kolejne opóźnienie. Kiedy dojeżdżaliśmy wieczorem do Splitu byliśmy wykończeni, spóźnieni i źli, ale na niebie rozjarzyła się ogromna, wyraźna podwójna tęcza. To był dobry znak. Do mariny przyjechaliśmy koło 19:00 wieczorem. Wziąłem pod pachę teczkę z dokumentami i pobiegłem do biura Ultry, a Ania i Nastia z dziećmi pojechały kupić prowiant na parę dni. Marija w biurze Ultry jeszcze na nas czekała. Uff….
O tej porze udało mi się już załatwić tylko formalności, a odbiór techniczny łódki musiał poczekać do rana. Marija wiedziała już z wcześniejszej korespondencji o naszych planach i bardzo cieszyła się, że mogą nam pomóc zostać najszczęśliwszą parą na świecie. Przeglądając dokumenty powiedziała, że tę uroczystość mamy nawet wpisaną do vouchera na odbiór łódki. Zaskoczony zapytałem gdzie, a ona mi pokazała, ze na dole było napisane: „uwagi – brak”. Okazało się, że „brak”, to po chorwacku oznacza ślub… Po załatwieniu wszystkich formalności znalazłem naszego Oceanisa 46 o nazwie „Anambra”, a w jego lodówce wspaniale wyglądający tort udekorowany napisem „Congratulations from Ultra Sailing”. Jak dobrze być stałym klientem…
Okazało się, że samochodem można było wjechać na samo nabrzeże, więc rozpakowanie bagaży i prowiantu poszło nam szybko. W pierwszej kolejności nakarmienie, mycie i położenie spać dzieci, potem sami zjedliśmy kolację. Chcieliśmy chwilę posiedzieć i cieszyć się, że po tych wszystkich przygodach jesteśmy już na miejscu i wszystko, choć z opóźnieniem, jest zgodne z planem, ale zarwana noc jednak dała nam się we znaki. Ostatnimi siłami powlekliśmy się na koje. Rano, wstaliśmy bez pośpiechu porządnie wyspani i bez problemów zrobiliśmy techniczny odbiór łódki. Wszystko okazało się sprawne i potem nic nie sprawiło nam niespodzianki. Za to niespodzianka spotkała nas jeszcze tego dnia. Kiedy bosman z Ultry przyniósł przyczepny silnik do dingi, przymocował na rufie i uparł się, żeby sprawdzić, czy sobie z nim poradzę, powiedziałem, że przecież go nie zamawiałem. A on na to, że wie, ale szef mu kazał nam dać i powiedział, że nic za to nie płacimy. I jeszcze dodatkowy kanister paliwa za darmo dodał. Wtedy nawet nie wyobrażałem sobie, jak bardzo będę im wdzięczny, kiedy po raz kolejny musiałem obrócić z jachtu na brzeg i z powrotem z paniami z urzędu, z paniami z agencji, z nami samymi na dwie raty, potem z fotografem, a potem znowu wszystkich na brzeg itd. Ale to było później.
W podmuchach ciepłego wiatru przed południem wyszliśmy z mariny w Splicie. Wiało jakieś 2-3B, w Splitskiej Vracie jak zwykle dmuchnęło odrobinę mocniej, ale kawałek dalej było ledwo 2B. Niespiesznie opłynęliśmy Sv. Klementa i stanęliśmy na kotwicy w zatoce Taršca, cumując rufą na długiej cumie do skały. No i wreszcie mogliśmy zabrać się do tortu. Okazał się wspaniały, kajmakowo-orzechowy, rozpływał się w ustach. Co prawda biała wytrawna Graševina zupełnie do niego nie pasowała, ale co tam. Zbliżały się dla nas tak doniosłe chwile, że komponowanie wina z tortem stanowiło nieistotny szczegół.
Po nocy tak spokojnej, że ani razu się nie obudziłem, wstaliśmy krótko po ósmej i przed dziewiątą zdjęliśmy cumę, podnieśliśmy kotwicę i na silniku popłynęliśmy do Hvaru, który był tuż za przylądkiem Jerolim. Po drodze na śniadanie były naleśniki. Życie jest piękne… Jakimś cudem w porcie miejskim było wolne miejsce, czego w środku sezonu nigdy nie udało mi się doświadczyć. Mimo fali i bocznego wiatru bez większych problemów udało mi się wkręcić rufą do nabrzeża. Zacumowaliśmy z precyzją szwajcarskiego zegarka o 10:00, a na nabrzeżu zgodnie z planem czekała na nas pani Ania z agencji Pinija, żeby nas zaprowadzić do Urzędu Miasta Hvaru w celu załatwienia koniecznych formalności. Okazało się, że uroczystość trzeba było przełożyć ze środy na czwartek. Nawet lepiej, mieliśmy dzień więcej na zrobienie kółka miedzy wyspami. Pani urzędnik zaskoczyła nas prawdziwym ciepłem i sympatią, a dzięki bezbłędnej pomocy pani Ani wszystkie formalności poszły szybciej, niż u nas w Warszawie. Nie spodziewałem się, że to takie łatwe. Dzień był śliczny, słońce świeciło pełnią ciepła po chorwacku, a ja cieszyłem się z kolejnego powrotu do bliskich sercu miejsc. Poszliśmy jeszcze z dziećmi na lody, ustaliliśmy ostatnie szczegóły organizacji ślubu i punktualnie o 12:00 oddaliśmy cumy. W pierwszej chwili myślałem, żeby popłynąć do Visu, ale Ania przekonała mnie żeby stanąć na noc gdzieś dalej od cywilizacji. Popłynęliśmy więc na Sušac. Zakotwiczyliśmy na jakichś 8 m na końcu zatoki Dol, znowu cumując do skał. Były one tak strome dookoła, że nawet nie próbowaliśmy wyjść na ląd, ale zrobiliśmy dzieciom wycieczkę pontonem po okolicznych zakamarkach zatoki. Według wskaźnika na pokładzie woda miała 15C, więc o kąpaniu się nawet nie myśleliśmy, ale niezłomna Nikitka ubrana w piankę zrobiła rundę honorową dookoła jachtu.
Zjedliśmy kolację, jak zwykle, na pokładzie. Zastanawiałem się, czy nie stoimy za blisko skał w otwartej zatoce. Zrobiła się jednak zupełna flauta, a szczegółowa prognoza na noc z serwisu na iphonie nie zapowiadała wiatru, więc spokojnie poszliśmy spać. Faktycznie, do rana był spokój. Po śniadaniu popłynęliśmy w stronę Korčuli. Po drodze dmuchnęło nam mocniej z deszczem, ale po jakiejś godzinie przestało padać, wiatr znacznie się uspokoił, a powietrze zrobiło się krystalicznie czyste. Około 17:00 weszliśmy w główki mariny w Korčuli, ale bosman krzyknął do nas, że miejsc brak. A myślałem, że to jeszcze nie sezon… Razem z dwiema innymi łódkami spróbowaliśmy stanąć na zewnątrz falochronu, gdzie były przygotowane do tego muringi, ale ten sam bosman ewidentnie nas wyrzucił motywując to spodziewaną niekorzystną pogodą. Chyba musieli tam korzystać z innego serwisu, niż ja, bo znana mi prognoza nie zapowiadała nic szczególnego. Ale cóż, nie było o czym dyskutować. Trochę źli, bo mieliśmy w planie zrobienie ważnych zakupów w Korčuli, popłynęliśmy do Lumbardy, gdzie udało nam się zająć przedostatnie wolne miejsce. Podłączyliśmy się do prądu, zjedliśmy na pokładzie spaghetti licząc kolejne jachty przypływające do mariny w poszukiwaniu wolnego miejsca, po czym poszliśmy na spacer. Postanowiliśmy do Korčuli popłynąć na zakupy rano, kiedy jachty będą odpływać i spróbować stanąć w porcie miejskim.
W nocy solidnie się wyspaliśmy i przed 10:00 popłynęliśmy do Korčuli. Opłynęliśmy półwysep starego miasta i podpłynęliśmy do kei dla jachtów, gdzie wszystkie miejsca okazały się zajęte. Zrobiłem dwa kółka patrząc, czy ktoś nie odpływa, ale na żadnym jachcie nie było widać koniecznych do tego przygotowań. Cóż, pogoda jak z obrazka, wielkiego upału nie było, w sam raz na zwiedzanie. A my bezwarunkowo musieliśmy kupić Ani kolczyki, a mnie kapelusz, w którym miałem wystąpić na ślubie. Podjechałem więc burtą do nabrzeża w głównym basenie. Założyliśmy cumy i szpringi i wyszedłem na nabrzeże. Wtedy zorientowałem się, co oznaczają połączone łańcuchem słupki oddzielające tę część nabrzeża oraz chorwacka flaga na maszcie stojącym na jego środku. Okazało się, że stanęliśmy przy kei odpraw, bynajmniej nie mając wcale na celu przekraczania granicy. No tak, gdyby to były całkiem niedawne jeszcze czasy, to chyba już by nas zaaresztowali razem z dziećmi.
Pomyślałem, że do odważnych świat należy i szybkim krokiem poszedłem poszukać kapitanatu portu, żeby przymilić się o pozwolenie na krótki postój. Znalazłem przy nabrzeżu pokaźne biuro z oknami z wielkich tafli szkła, ale okazało się, że to biuro informacji turystycznej, a kapetanija, to w sąsiednim budynku. Wnętrze kapetaniji akurat było odmalowywane, ale jakoś między drabinami i wiadrami z farbą znalazłem biuro z urzędowo ubranym człowiekiem. Bardzo zafrasowany moim problemem wytłumaczył mi, że ta keja, przy której stanęliśmy należy do policji i celników i żebym z nimi spróbował coś załatwić. Ale minę miał bardzo sceptyczną. W pierwszej kolejności trafiłem do urzędu celnego, ale oni dla odmiany kazali mi znaleźć na nabrzeżu człowieka z radiotelefonem, który pilnuje ruchu jachtów i przydziela im miejsca. Po krótkim spacerze w obu kierunkach po nabrzeżu znalazłem człowieka w czarnych spodniach i białej koszuli, czyli na służbowo. Faktycznie miał radiotelefon. Poczekałem, aż skończy jakąś dyskusję przez komórkowca i wytłumaczyłem o co chodzi. On mi wyjaśnił, że tam, gdzie stoimy, to stać nie możemy, zaraz zapłacimy duży mandat, ale tu, gdzie jest keja dla jachtów, za godzinę, czy dwie coś ma się zwolnić. No dobrze, ale nie o to nam chodziło. Zapytałem, kto nam da ten mandat i dowiedziałem się, że policja. To była najcenniejsza wskazówka. Nawet pokazał mi gdzie jest komisariat.
Wiedząc już, z kim należy rozmawiać, poszedłem szybko z powrotem na jacht, zawołałem Anię, pomogłem jej przejść na nabrzeże, wziąłem za rękę i wytłumaczyłem, że idziemy na policję, żeby załatwić postój. Okazało się, że w międzyczasie ktoś już przyszedł i mówił, żeby szybko odpłynąć, bo zaraz dostaniemy mandat. Z tą perspektywą poszliśmy na policję. Wyszedł do nas facet w mundurze, który chyba miał ze 2 metry wzrostu i dużą okrągłą twarz. Kiedy zapytał o co chodzi, na wyrywki zaczęliśmy mu opowiadać, że następnego dnia mamy ślub w zatoce koło Hvaru, że musimy pilnie coś załatwić w miasteczku, że nie ma tu gdzie stanąć, a my takim wielkim jachtem musimy manewrować sami z małymi dziećmi, i że tylko na chwilę itd. itp. On słuchał nas i powoli kiwał głową, po czym rozpromieniając się wielkim sympatycznym uśmiechem powiedział głośno „You can stay as long as you wish and do whatever you want. Congratulations! All the best!”. No właśnie. A w czasie tego biegania na prawo i lewo po nabrzeżu już byłem bliski zapomnienia, że świat jest piękny, a ludzie są kochani…
Przeszliśmy przez śliczne stare miasto, kupiliśmy przepiękne kolczyki, a na straganie koło bramy Revelin kupiliśmy dla mnie kapelusz z diamentem. W każdym razie z daleka tak wyglądał. Wydaliśmy jeszcze trochę gotówki i koło 12:00 wróciliśmy na jacht stojący bezpiecznie na honorowym miejscu przy miejskim nabrzeżu. Po krótkich przygotowaniach oddaliśmy cumy i pożeglowaliśmy na wschód. Wczesnym wieczorem przypłynęliśmy do jednej z zatok koło Sv. Klementa o nazwie Mlini. Było w niej mnóstwo miejsca, stał tam tylko jeden jacht, sonda wskazywała koło 3 m głębokości, więc uznałem że lepszego miejsca na kotwiczenie nie ma. Kiedy robiłem kółko żeby rzucić kotwicę w rozsądnej odległości i od brzegu i od tego jachtu na jego pokładzie ktoś się pojawił i zaczął do nas coś krzyczeć. Ciężko było go zrozumieć, ale wyglądało, że nie możemy tu stanąć, bo się możemy z nimi zderzyć. Stosując metody komunikacji oparte na pokrzykiwaniu w różnych możliwych językach i machaniu rękoma dowiedzieliśmy się, że na tych 3 m oni wyłożyli 50 m łańcucha, wobec czego dla nas miejsca już nie ma. Zawsze stosowałem zasadę, że najlepszą taktyką w chwili spotkania kogoś nieprzewidywalnego jest oddalenie się bez zbędnej dyskusji, więc tak właśnie zrobiliśmy. Za rogiem była następna zatoka, gdzie nikogo nie było. Kotwica złapała bezpiecznie, więc popłynęliśmy na ląd na spacer. To już był ostatni wieczór przed naszym wielkim dniem.
Następnego dnia rano znowu porządnie się wyspaliśmy. Po śniadaniu, koło 10:00 podnieśliśmy kotwicę i przepłynęliśmy do zatoki Vinogradišce. Tego dnia zrobiło się naprawdę ciepło, jak latem. Po krótkim przymierzaniu się stanęliśmy na kotwicy jakieś 150 m od małego mola koło Zori. Byliśmy na miejscu. Panie z agencji miały być koło 13:00, więc poszliśmy wszyscy najpierw na lody do mariny Palmižana na drugą stronę wyspy, a potem na plażę. Woda miała tu już 20C, więc nawet dało się przyjemnie popływać, a dzieci nie chciały wyjść z wody. Przy okazji zajrzeliśmy do Zori i poprosiłem o zarezerwowanie stolika na wieczór. Kiedy powiedziałem, że za chwilę się pobieramy, to zaproponowali nam odpowiednio przybrany stół i że nam upieką specjalny tort, ale my chcieliśmy tylko porządną miejscową rybę na kolację z porządnym miejscowym winem, więc grzecznie podziękowałem.
Koło 13:00 poszedłem do mariny po panie z agencji Pinija, które przypłynęły z Hvaru. Przeszliśmy przez las na drugą stronę wyspy, przewiozłem je pontonem na jacht, który wymagał przerobienia na urząd stanu cywilnego. Sprayhood został całkiem zdemontowany, bimini został zastąpiony białymi tiulami, tu i ówdzie pojawiły się błękitne tiulowe kwiatki. Na stoliku w kopicie znalazł się biały haftowany obrus, niesamowity bukiet kwiatów i chorwacka flaga. Jeszcze nigdy w życiu nie dowodziłem tak strojnym okrętem…
No i potem zaczęło się. Najpierw sam pontonem na brzeg po Anię, Nastię i dzieci. Potem wracam z nimi wszystkimi na jacht. Zabieram p. Anię z Piniji na brzeg i idziemy do mariny po panią urzędnik, panią tłumaczkę i fotografa. Właśnie przypłynęli z Hvaru. Wracamy do zatoki pomagając pani urzędnik nieść Wielką Księgę, która zwykle spoczywała w urzędzie w Hvarze w starej wielkiej żeliwnej szafie, która z pewnością pamiętała czasy Cesarstwa Austrowęgierskiego. Potem jadę pontonem na jacht z panią urzędnik i panią tłumaczką. Potem wracam na molo po panią Anię z Piniji i fotografa. Po czym przywożę ich na pokład. Jak dobrze, że miałem ten silnik.
Dzieci już były poprzebierane na elegancko, Nastia w błękitach i granatach jak morska toń, a Ania… Wreszcie zobaczyłem ją w tej sukni. Wiedziałem, że należę do takich, co mają w życiu szczęście, ale nie myślałem, że aż tak. Stałem jak wryty naprzeciwko niej na rufie w krótkich gatkach, klapkach i koszulce, rozsiewając woń paliwa z silnika i starałem się dobrze zapamiętać każdy szczegół tej chwili na całe życie. Na 100% była najpiękniejsza w życiu.
Zaraz potem wziąłem szybki prysznic w łazience koło naszej kabiny, ubrałem się jak człowiek i założyłem mój elegancki kapelusz z diamentem. Potem musieliśmy wychodzić na pokład w ściśle ustalonej kolejności, a Adaś z wielkim błyszczącym mieczem każdego przepuszczał w zejściówce jako strażnik. Ustawiliśmy się razem ze świadkami na rufie i wysłuchaliśmy długiej przemowy pani urzędnik o prawach i obowiązkach małżonków, o tym jakie ważne życiowe sprawy są domeną każdego z nas osobna, a o jakich mamy obowiązek decydować wspólnie. Słońce świeciło jak na najpiękniejszych pocztówkach, pachniało piniami i morzem, było prześlicznie. Kiedy przyszła ta najważniejsza chwila Dawid przyniósł nam obrączki na małej poduszce i włożył chorwackim obyczajem do muszli ze żwirkiem, skąd je wzięliśmy i sobie nawzajem założyliśmy. Po chorwacku „tak” mówi się „da”, jak po rosyjsku. Kiedy to sobie powiedzieliśmy w majestacie urzędu i prawa, bili nam brawo i wznosili owacje na wszystkich okolicznych łódkach.
A potem były życzenia, szampan i zdjęcia na pokładzie. Kiedy później odwoziłem panią urzędnik i panię tłumaczkę na ląd, usłyszałem, jak mnie obgadują po chorwacku. I wszystko rozumiałem. Że jestem taką dobrą partią, bo i pewnie doświadczony skipper i pontonem jeżdżę jak stary, to co by nie było, zawsze jakoś na życie zarobię. Jak fajnie serce rośnie, kiedy człowieka ktoś docenia… Potem popłynęliśmy z fotografem i panią Anią na ląd i tam mieliśmy całą sesję zdjęć w egzotycznym ogrodzie koło Zori. Czuliśmy się jak gwiazdy.
Potem wróciliśmy na jacht, odwiozłem panie z Piniji na brzeg i wreszcie poszliśmy do Zori na kolację. Okazało się, że jednak czeka na nas przepięknie przybrany stół, a skoro tortu nie chcieliśmy zamówić, to i tak go nam upiekli i to w prezencie. Ryby były wyjątkowe, Pošip z lokalnej winnicy pasował do nich jak nigdy, tort był wspaniały i jeszcze na koniec nam dali porządny rabat. A wraz ze zmierzchem na jachtach zapaliły się światła kotwiczne, a zatoka zmieniła się w reklamę Svarowskiego… Potem siedzieliśmy jeszcze długo w nocy na pokładzie spoglądając czasem na obrączki. Każde z nas miało swoją po chorwacku na lewej ręce. Było jak w bajce.
Następnego dnia po śniadaniu znowu poszliśmy na plażę. I znowu spotkało nas coś miłego. Rozłożyliśmy się na leżakach, które stały pod parasolami. Kiedy po chwili przyszedł do nas ktoś z obsługi, żebyśmy zapłacili za te leżaki okazało się, że gotówkę zostawiliśmy na jachcie. Ania mu powiedziała, że nie wzięliśmy pieniędzy, on się skrzywił, jakby go zabolał brzuch. W toku rozmowy jednak okazało się, że doskonale wie ślubie, który był tu na zatoce poprzedniego dnia. Jak się dowiedział, że to my, to problemu nie z opłatą było i mogliśmy wylegiwać się na leżakach do woli. Po raz kolejny złapałem się na myśli, że szkoda, że taki ślub ma się tylko raz w życiu.
Koło południa w końcu z żalem się pozbieraliśmy, wróciliśmy wszyscy na pokład, podnieśliśmy kotwicę i popłynęliśmy do Splitu. Szkoda było wracać, ale cóż, nawet ślub w Chorwacji nie trwa wiecznie. Po drodze, między Hvarem i Starim Gradem były akurat regaty i przez jakieś dwie godziny płynęliśmy razem z armadą jachtów pod kolorowymi spinakerami. Pod drodze do Splitu, zaraz po przejściu Splitskiej Vraty weszliśmy do Milny, żeby zatankować paliwo.
W marinie w Splicie zrobiłem piękny 180-stopniowy piruet i na miejsce czysto wjechałem tyłem. Lubię duże łódki, im większa, tym łatwiej się manewruje. Udało nam się błyskawicznie przekazać jacht i przed zmierzchem popłynęliśmy wodną taksówką na promenadę przed pałacem Dioklecjana. Przeszliśmy się wśród jego monumentalnych ruin, a na jednym z placów siedzieliśmy do późna słuchając muzyki na żywo, aż w końcu trzeba było pilnie dzieci zabrać spać do koi.
I to był koniec tego niezwykłego rejsu. Wyjechaliśmy z mariny przed południem koło 11:00, pojechaliśmy jeszcze na drugie śniadanie do Trogiru, gdzie na targu kupiliśmy pół kręgu naszego ulubionego domaciego sira, którego nie ma nigdzie indziej na świecie. I już całkiem trzeba było jechać do domu. Późnym popołudniem przyjechaliśmy do konsulatu w Zagrzebiu, gdzie dostaliśmy nowy paszport na powrót do Polski. Po nocy spędzonej na zmianę za kierownicą rano byliśmy w domu w Warszawie.
Kiedy znowu w sierpniu stanęliśmy na kotwicy w zatoce Vingradišce i poszliśmy na kolację do Zori, siedliśmy przy tym samym stole z widokiem na całą zatokę, a kelner zapytał, czy nie chcemy znowu tego wina, które podał nam ostatniego dnia maja. Jak dobrze było znowu być w tym miejscu, gdzie się tak dobrze czujemy. A wraz ze zmierzchem na jachtach zapaliły się światła kotwiczne, a zatoka zmieniła się w reklamę Svarowskiego…
Autor relacji: Maciej Kasperski
Posty w kategorii
Śladami Piratów z Karaibów
Nadeszła jesień, po raz kolejny minął sezon żeglarski. Jest to najlepszy czas na marzenia... więcej »
zobacz więcejDzień Dziecka pod żaglami czyli żeglarstwo minimalistyczne cz. 1
Wyruszyliśmy świtem (chciałoby się napisać „bladym” ale zakrawałoby to na mocne ubarwianie). Było jednak... więcej »
zobacz więcejSzkolenie Voditelj Brodice
Po trzydziestu latach „sternikowania” na Mazurach, „załogantowania „ na Bałtyku i „oficerowania” na Morzu... więcej »
zobacz więcej