Rejs na Jam Session – NORWEGIA
27 07 2010
Był lipcowy wieczór. Temperatura za oknem przekraczała 30 stopni C a ja zmagałam się z kartonami ściągniętymi z najwyższej półki. Co my tu mamy? Kurtka puchowa – no to może przesada, rękawiczki – bierzemy, czapka – bierzemy, bielizna termiczna – mmmmm może się przydać. Czy ja może nie zwariowałam? To w końcu nie wyjazd na narty w grudniu ale wakacyjny rejs po fiordach Norwegii. Tylko czemu dla Bergen zapowiadają tygodniowe opady? Dopakowałam kalosze i sztormiak.
Na lotnisku spotkaliśmy się prawie w komplecie i prawie w ostatniej chwili. Na szczęście Ci co zaspali mieli niedaleko 🙂 Bergen na przekór prognozie pogody postanowiło być dla nas łaskawe i pokazać się z najlepszej bo słonecznej strony.
Delphia 47 s/y Jam Session czekała na nas przy głównym pirsie cumując burta w burtę z innym polskim jachtem Panorama. Zostawiliśmy klamoty (a trochę tego było biorąc pod uwagę nie tylko nasze plecaki ale również rower i narty Danka) i postanowiliśmy ruszyć na zwiedzanie miasta.
Bergen uchodzi za jedno z najpiękniejszych miast w Norwegii nie tylko w oczach turystów ale również samych Norwegów. Niezwykle kameralne, bez wysokiej zabudowany, biało – brązowe jak większość domów w Norwegii. Rozlane wokół zatoki, poprzecinane kanałami i tunelami znakomicie poradziło sobie z nieregularnym ukształtowaniem terenu.
Na początek kierujemy się w stronę starówki czyli tzw. Bryggen (z norweskiego: Nabrzeże). Daleko nie mamy bo ciąg starych (najstarsze zabudowania pochodzą z XII wieku), drewnianych domów ciągnie się wzdłuż głównego nabrzeża portu, jakieś 100 metrów od cumującego Jam Session. Czasy świetności i rozwoju Bryggen przypadają na okres od XIV do XVIII wieku kiedy to Liga Hanzeatycka ustanowiła w Bergen swoją placówkę handlową wpływając w ten sposób istotnie na rozwój miasta. Niestety liczne pożary w tym ten z 1702 roku znacznie zmniejszyły rozmiary Bryggen. Obecnie w 61 drewnianych budynkach mieszczą się liczne sklepy z pamiątkami, galerie, restauracje, kawiarnie i muzeum. Bryggen zostało wpisane w 1979 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Zwiedzając starówkę dochodzimy do centralnej części miasta gdzie ulokował się jeden z największych w Norwegi niezadaszonych Targów Rybnych – Torget. Miejsce to przyciąga rzesze turystów ale również i mieszkańców Bergen. Można tu kupić świeże kraby, krewetki, ryby w tym mięso rekina i wieloryba. Oczywiście są też wędzone łososie. Sprzedawcy nawołują, częstują i zachęcają do zakupu. Na targu mieści się kilka barów gdzie można kupić i zjeść na miejscu zupę rybną, sałatki z owoców morza, krewetki i kalmary. Skuszeni lokalnym klimatem testujemy miejscową kuchnię. Ceny wysokie jak na Polskie realia ale znacznie niższe od tych w norweskich restauracjach. Tuż obok stoisk z rybami można również kupić kwiaty, owoce, warzywa a także pamiątki i wyroby lokalne. Jak się później okaże damska część naszej załogi wróci do domu z wełnianymi, zimowymi rękawiczkami, swetrami w charakterystyczny norweski wzorek oraz sportowymi kurtkami (windstopperami).
Postanawiamy się rozdzielić. Mężczyźni ruszają do portu jachtowego (30 min drogi od centrum) gdzie czeka już na nich przecumowany Jam Session. My natomiast kontynuujemy zwiedzanie Bergen. Korzystamy z naziemnej kolejki linowej (położonej ok. 150 metrów od Targu Rybnego) aby dostać się na górę Floyen (320 m n.p.m.) skąd roztacza się znakomity widok na Bergen i wdzierające się w przestrzeń miasta morze (wjazd na górę kosztuje ok. 70 NOK w jedną stronę). Na szczycie znajduje się platforma widokowa, restauracja, kawiarnia, sklepy z pamiątkami oraz duży plac zabaw. W okresie wakacji kolejka kursuje do 24,00. Podziwiamy panoramę miasta, delektujemy się lokalnym piwem i wygrzewamy w słońcu. Nadciągające chmury zmuszają nas do ruszenia w drogę powrotną. Ze szczytu prowadzi kilka szlaków turystycznych. Jednym z nich udajemy się w dół, w stronę portu jachtowego. Po drodze spotykamy wielu Norwegów uprawiających sporty w tym słynny „nordic walking”. Na przedmieściach Bergen obserwujemy mieszkańców w przydomowych ogródkach i ulicach, dzieci na placach zabaw. Być może to lekkie ożywienie, którego jesteśmy świadkiem jest spowodowane sobotą – dniem wolnym od pracy a może brakiem deszczu i słoneczną pogodą. Bergen to najbardziej deszczowe miasto w Norwegii (i jedno z najbardziej deszczowych miejsc na świecie). Deszcz pada tu 250 dni w roku!
Po drodze robimy zakupy i pod wieczór docieramy na jacht. Zważywszy, że większość z nas wstała dzisiaj przed 5 rano, a port jachtowy nie jest w centrum – rezygnujemy z nocnych atrakcji Bergen. Wieczór spędzamy w na jachcie sprawdzając działanie wszystkich systemów, zaprowiantowując się i lokując w kabinach. Miejsca pod dostatkiem dla dziewięcioosobwej załogi. O ile port jachtowy, w którym stoimy do pięknych nie należy to mamy dostęp do prądu i wody (czego brakowało nam w porcie miejskim). A dwa kroki dalej kaczki w stawie i stare norweskie chałupy czyli Gamle Bergen – skansen.
To co zachwyciło mnie już pierwszego dnia pobytu w Norwegii to długi dzień i światło do zdjęć, które okazywało się najlepsze po 22,00. Niby wszyscy słyszeliśmy o białych nocach ale trzeba tego doświadczyć na własnej skórze aby w pełni zrozumieć to zjawisko. My oczywiście nie przeżyliśmy sensu stricte „białych nocy” bo słońce na tej wysokości geograficznej i o tej porze roku zachodziło na około 4 godziny. W praktyce jednak noce nigdy nie były zbyt ciemne a przy bezchmurnym niebie można było nawet czytać.
Mój organizm postanowił natychmiast dostosować się do panujących tu warunków. Pomimo, że należę do tych co zasypiają najwcześniej i bez względu na okoliczności tym razem dzielnie witałam początek każdej nowej doby. Ale muszę również przyznać, że pomimo tak korzystnych warunków nocne wachty nie były moim udziałem. Tutaj prym wiedli mężczyźni (z wyjątkami – oddajmy cześć Monice), ale ponieważ w przyrodzie musi być równowaga prym w kambuzie wiodły kobiety. Pomimo długich dyskusji o parytetach ….
Ktoś mógłby zapytać: czemu zostaliście w Bergen na noc? Czy nie ciągnęło Was morze? Przecież podczas tygodniowego rejsu liczy się każda godzina. Wszystko to prawda ale tym razem zadziałała siła wyższa i nasza postawa obywatelska. Ponieważ w niedzielę 4 lipca odbywała się druga tura wyborów prezydenckich postanowiliśmy zostać w Bergen i zagłosować.
Wypływamy z Bergen w niedzielę przedpołudniem po głosowaniu i po zakupach na Targu Rybnym. Naszym celem jest Sognefjord – drugi po Scoresby Sund w Grelnlandii, najdłuższy fjord na świecie liczący aż 204 km a dokładnie Naeroyfjord jego najwęższa odnoga wpisana w 2005 roku na listę światowego dziedzictwa Unesco. Aby do niego dopłynąć musimy pokonać całkiem spory odcinek. Na szczęście wieje nam z rufy i sporą część drogi, aż do ujścia Sognefjordu pokonujemy jednym halsem. Jam Session płynie szybko w porywach osiągając prędkość 9 węzłów. Niestety im głębiej wpływamy w fjord tym wiatr bardziej kręci, cichnie by za chwilę gwałtownie się poderwać. Do celu naszej podróży docieramy dopiero wieczorem następnego dnia po ok. 30 godzinach żeglugi.
Naeroyfjord ma 17 km długości. Jego strome zbocza, po których co chwila spływają rwące wodospady wznoszą się prawie kilometr w górę. Na szczytach widać śnieg. W najwęższym miejscu ściany fjordu zbliżają się do siebie na odległość 250 metrów. Gdzieniegdzie widać drewniane, białe i brązowe domki przyklejone do zboczy. Miejsce to urzeka surowymi, norweskimi klimatami.
Dopływamy, trochę już zmęczeni, do niewielkiej miejscowości Gudvangen na końcu fjordu. Mamy nadzieję zejść wreszcie na lad. Niestety nie mamy gdzie przycumować. Całą dostępną długość nabrzeża tarasują motorowe stateczki, które dowożą czekających w kolejce turystów na stojący w pobliżu olbrzymi statek turystyczny. Stanie na kotwicy nas nie satysfakcjonuje więc decydujemy się płynąć dalej tym razem w stronę miejscowości Flam na końcu malowniczego Aurlandsfjordu. W końcu mimo późnej pory nadal świeci słońce 🙂 Żegnając Gudvangen dostrzegamy w wodzie pływającą fokę.
Do Flam dopływamy w nocy. Ciche komendy naszego kapitana oraz zaangażowanie dwóch członków załogi wystarcza aby bezpiecznie zacumować w niewielkiej marinie. Reszta załogi smacznie śpi. Za kilka godzin ucieszy się z możliwości wzięcia prysznica na lądzie w pełnowymiarowej łazience i odpalenia suszarki (20 NOK/5 minut) oraz możliwości zwiedzenia Flam. Miłe urozmaicenie po prawie dwóch dobach żeglugi.
Flam przypomina trochę skrzyżowanie parku rozrywki z miasteczkiem na Dzikim Zachodzie. Wszystko dla turystów i pod turystów. Centralnym punktem miasta jest … stacja kolejowa, której perony dochodzą prawie do nabrzeża. Wokół niej skupiają się sklepy z pamiątkami, urząd pocztowy, informacja turystyczna, muzeum oraz kasy kolejowe. Kolejka tzw. Flamsbana uważana jest za największą atrakcję turystyczną tego regionu. Na początku XX wieku norwescy inżynierowi postanowili pokonać dziką naturę i wybudować 20 kilometrową linię kolejową łączącą Flam z miejscowością Myrdal. Różnica między stacjami to prawie 900 m. Budowa trwała ponad 20 lat.
Skuszeni pełnymi zachwytu opisami w przewodnikach kupujemy bilety (warto kupować z dużym wyprzedzeniem, 340 NOK/osoba w obie strony) i wyruszamy w dwugodzinna podróż. Kolejka pnie się po stromych zboczach fiordu. Za oknami widać liczne wodospady, spienione rzeki i pasące się owce. Nagle, pociąg zatrzymuje się przy platformie widokowej tuż obok olbrzymiego wodospadu. Czas na zdjęcia i mały „performance”: z głośników płynie muzyka, na skałach pojawiają się tańczące kobiety a japońscy turyści sięgają po aparaty. Kolejka dociera do Myrdal. Nie ma tu nic poza drugim peronem gdzie można przesiąść się na pociąg w stronę Bergen. Czujemy się trochę rozczarowani. Liczyliśmy na możliwość zobaczenia fjordu z góry. Jak widać, nie tym razem.
Opuszczamy Flam żegnani przez prawdopodobnie cztery morświny, które z gracją przepływają koło naszego jachtu. Kolejnym punktem naszej podróży jest Balestrand – miejscowość na północnym brzegu Sognefjordu.
Pogoda w kratkę. Kilkakrotnie w ciągu dnia pada, czasami pojawia się słońce dając sygnał dla wszystkich z aparatami fotograficznymi. Jest chłodno. Czapki i rękawiczki szczególnie podczas sterowania bardzo się przydają. Jeden odważny – Danek postanowił przetestować na sobie temperaturę wody w morzu. Test okazał się niezwykle krótki bo temperatura 13-15 stopni nie należy do optymalnych. Na szczeście mamy na jachcie ogrzewanie – znakomite rozwiązanie dla tych zziębniętych i zmoczonych.
Wpływamy do portu miejskiego w Balestrand mijając po lewej burcie imponujące zabudowania hotelu Kviknes. Miasteczko jest znanym i malowniczym kurortem. Niewielki porcik rybacki, oceanarium, anglikański kościół św. Olafa, galerie, sklepy i kolorowe zabudowania – to wszystko położone na tle ośnieżonych szczytów. Szkoda tylko, że cały dzień pada a szczyty toną w chmurach. Nawet turystów nie widać. Podobnie jak w innych portach płacimy niewielką opłatę za cumowanie, prąd oraz wodę ok. 150 NOK (+/- 70 pln). Jak na Norwegię jest to zaskakująco mało – opłata symboliczna. Wystarczy porównać z opłatami portowymi w Chorwacji …
W poszukiwaniu lepszej pogody przepływamy na drugą stronę fiordu do miejscowości Vik. Chcemy odnaleźć słynny stavkirke. Kościoły typu stav wznoszone były przez Wikingów w X-XII wieku jako świątynie pogańskie. Nie brakuje na nich ornamentyki roślinnej oraz wizerunków smoków. To jedyne w swoim rodzaju przykłady starej, norweskiej architektury. Kościół w Vik leży około jednego kilometra na południe od portu. Został zbudowany w 1130 roku. Sprawia wrażenie pokrytego smołą. Zwieńczenia na dachu przypominają smocze głowy z długimi językami a drewniany gont, którym pokryty jest dach, smoczą łuską. Położony na wzniesieniu, wyraźnie odcina się wraz z pobliskim czerwonym klonem od zielonych wzgórz. Niestety nie mamy możliwości zwiedzenia go w środku – jest zbyt późno.
Powoli kierujemy się w stronę Bergen. Po drodze niewielka i nieciekawa miejscowość Vadheim, która pozostanie jedynie w naszej pamięci z powodu … przewodu elektrycznego przeciągniętego nad portem. Cumując w nocy, w bardzo, bardzo małym rybackim porcie i do tego bardzo płytkim mieliśmy problem z postawieniem jachtu longside. Rufa tarasowała wejście do portu a przed dziobem pełno miejsca. Próbujemy jacht przesunąć. Ani drgnie. Stoimy na mieliźnie? Nie, to przewód oparł się o sztag i skutecznie broni wejścia do portu.
Zanim dotrzemy do Bergen, w deszczu, pod wiatr umęczeni kilkunastogodzinną halsówką spędzimy ostatnią noc w rybackiej miejscowości Eivindivik. Docieramy tam wieczorową porą (22.00 jak dla nas 18,00). Nie pada! Są łazienki a nawet hotelowa restauracja. Co prawda Pani przeprasza, że szef kuchni w nocy nie pracuje ale ona jest gotowa przygotować dla nas kolacje tylko prosi aby każdy z nas nie wybierał innego dania. Zasiadamy przy stole z widokiem na Jam Session, szybko ustalamy kto kurczaka a kto rybę i dla wszystkich zimne piwo. Jak mało potrzeba do szczęścia 🙂 A na deser ciastko czekoladowe, które rozpływa się w ustach i pyszna szarlotka z lodami. Mniam Każdy z nas za danie główne + deser + 2 piwa płaci 512 NOK (+/- 260 PLN). Warto chyba w tym momencie ustalić, że aby wakacje w Norwegii były udane nie należy wszystkiego przeliczać na złotówki bo może to popsuć nawet najlepszy humor.
Kończymy nasz rejs Bergen-Bergen. Przepłyneliśmy ponad 300 mil (w tym 15 godzin na silniku). W pamięci pozostaną surowe krajobrazy Norwegii ale również pewien niedosyt wrażeń. Jest tyle jeszcze pięknych miejsc, których nie udało nam się zobaczyć w tym kraju. Danek uśmiecha się. Przed nim kolejny tydzień w Norwegii tym razem w samochodzie, na rowerze i na nartach. Poczekamy aż wróci i opowie …
Posty w kategorii
Chorwacja wakacje 2010 – film
Oto moja filmowa relacja z rejsu – zapraszam do obejrzenia:
zobacz więcejBavaria 45 zimą – pierwszy rejs
Zimowy przelot z Lublany (Słowenia) do Trogiru (Chorwacja). Był początek grudnia. Kiedy dojeżdżaliśmy późnym... więcej »
zobacz więcejWiosenny rejs po Zatoce Sarońskiej
Wiosenny rejs po Zatoce Sarońskiej rozpoczynamy w Atenach w Marinie Kalamaki. Kto pojawia się... więcej »
zobacz więcej