Rejs na Bornholm
07 06 2010
Byłem tam dwa razy. Raz z Gdyni, drugim razem flagowy „okręt” Puntu wyruszył z Kołobrzegu, gdzie go wiatr zapędził. Pierwsza podróż obfitowała w spore fale i umiarkowany wiatr. Gdy po pierwszym dniu żeglowania docieraliśmy wczesnym rankiem do Łeby, coś sternikowi morskiemu (czyli mnie) błyskało. Okazało się, że to prawdziwa burza z dalekiego cumulonimbusa (rodzaj chmury) jak z obrazka, choć żaden dźwięk z potężnych błyskawic nie docierał. Huk był za to w następnych dniach, gdy przód jachtu spadał z wierzchołków fal. Dźwięk miarowy, jednostajny i potężny.
Załoga szybko się zgrała mimo sporych różnic wieku (od 17 lat do ponad 50), no i płci. Wymagający skiper (Maciek, zwany Kudłaczem albo Kapitanem Korbą) przestał po jakimś czasie wywijać korbą nad głową, strasząc nas handszpakowymi karami (korba zastępuje obecnie dawne handszpaki) za brak żeglarskich umiejętności. I nie miało na to wpływu stałe wypatrywanie przez załogę pewnych ryb (dla rzucenia kapitana rekinom potrzeba ich co najmniej dwóch). Nie pojawiły się. Jak byśmy wrzucali prawie dwumetrowego Ślązaka, trochę Irlandczyka, słusznej postury? Ale zwykliśmy mówić: „Damy radę”. Niespodzianki: dziewczyny znają szanty, a kapitan świetnie gotuje. Opłynęliśmy Bornholm od północy, zwiedzając co się da i lądując w końcu w Świnoujściu. Tam opuścił nas stary i zjawił się nowy skiper. W jeden wieczór sporo dowiedzieliśmy się o budowie jachtów, bo starego regatowca, zakochanego w morzu inżyniera lądownictwa, zastąpił Bartek, student budowy okrętów jednej z politechnik.
Druga podróż – kilka miesięcy później – miała się rozpocząć właśnie stamtąd. Mały, ale luksusowy autokar przywiózł poprzednią załogę do Świnoujścia. Armator nie tylko wykosztował się na przewozy, lecz i na szybką wymianę żagla. Sztorm nieco zniszczył grot (większy z żagli). Jacht w porcie był jak na sporych pływach (zmiany wysokości wody) – raz wyżej raz niżej. Po dwóch dniach postoju wyruszyliśmy pod dowództwem Mateusza (zimą student wydziału nawigacji wyższej szkoły morskiej). Bornholm tym razem opłynęliśmy od południa.
Jesień. Wiele ptaków przelatuje nad Bałtykiem. Niektóre – wielkości chyba kolibra – przysiadują na łódce i pozwalają dotykać palcem swoich dzióbków. Są bardzo zmęczone. Ale … nadlatuje coś ogromnego i w ostatniej chwili wzbija się w górę. Jeden z załogantów jest amatorem-ornitologiem o wąskiej specjalizacji, która akurat okazuje się bardzo przydatna. To śnieżna sowa (prawie dwa metry w skrzydłach – całkiem sporo z odległości kilku metrów). Rzadki ptak u polskich wybrzeży. Czy tak wyglądała grecka Atena? Statek wpływa w mgłę. Cisza. Dobra widoczność na 50 metrów a dalej w każdą stronę przesuwające się chmury, białe jak mleko. Atmosfera jak z „Długich łodzi wikingów”. Dzwonu jednak nie ma i po kilku godzinach mgła znika. Dopływamy na Hel a później do Gdyni. W porcie burta w burtę spotkanie załóg. Na drugiej jednostce skiperem jest Jarek. Znam go z dawnego spotkania floty Puntu (wówczas całą flotę stanowiły rejsowy „Punt” i szkoleniowa „Kalispera”) na bajkowych wyspach. Ranek. Szkoda, że to już koniec wiatru i wody. To był ostatni rejs w sezonie.
Wojtek, zwany Admirałem (chociaż tylko st.j. + LRC)
Posty w kategorii
Jak zostałem „ADMIRAŁEM” – rejs w Chorwacji
Po raz kolejny wyczarterowałem poprzez PUNT tym razem pięć jachtów w Sukosanie od Adriatyk Charter,były... więcej »
zobacz więcejWiosenny rejs po Zatoce Sarońskiej
Wiosenny rejs po Zatoce Sarońskiej rozpoczynamy w Atenach w Marinie Kalamaki. Kto pojawia się... więcej »
zobacz więcejJejku, jejku mówię Wam jaki rejs za sobą mam…
…czyli reportaż z rejsu rodzinnego po M. Jońskim, Grecja – lipiec '2001 Dżdżysto i... więcej »
zobacz więcej