Wiosenny rejs po Zatoce Sarońskiej
30 09 2019
Co znajdziesz w tym artykule:
Zaczynamy rejs – z Mariny Kalamaki na Aeginę
Dzień 1 – sobota 20 kwietnia 2019
Mieszkając pod Okęciem, nie lubię latać Ryanairem. Wydaje mi się to takie bez sensu, żeby jechać godzinę do Modlina, jak “Chopin” jest na wyciągnięcie ręki. Ale powiedzmy sobie szczerze – samoloty Ryanaira nie spóźniają się, bagaże wydawane są bardzo sprawnie, lot jest komfortowy, a bilety tanie, jak nigdzie indziej*. Reasumując, grzechem byłoby narzekać.
O dziesiątej z minutami lądujemy w Atenach. Mamy dużo czasu, więc korzystamy z komunikacji miejskiej. Kupujemy bilet na autobus X96 za 6 euro od osoby i po 40 min. jesteśmy w marinie (podobnie jak połowa tego autobusu).
* Za bilet Ryanair w dwie strony Warszawa-Ateny-Warszawa z bagażem podręcznym do 10 kg płaciliśmy 370 zł, a z bagażem rejestrowanym do 20 kg – 640 zł.
Marina Kalamaki
W Marinie Kalamaki rozpoczynamy nasz czarter. To największa marina w Atenach. Są tu setki jachtów i większość firm czarterowych. Kto pojawia się tu po raz pierwszy i widzi las masztów, zazwyczaj mówi: Wow! Miejsca brakuje, dlatego zdarza się, że jachty cumują w dwóch rzędach. Łazienki zwykle przedstawiają obraz „nędzy i rozpaczy”, więc jak nie musisz, lepiej nie korzystaj. Firmy czarterowe stacjonują w przyczepach kempingowych z „ogródkami”, gdzie wystawione są stoły i krzesła/ławy dla zmieniających się załóg. Nie ma stacji benzynowej, więc cysterny podjeżdżają pod jachty, podobnie jak samochody dostawcze z zakupami i obsługa techniczna na swoich skuterkach – na pirsach jest czasami tak ciasno, że masz wrażenie, że za chwilę ktoś wpadnie do wody. Ale spokojnie, nikt nie wpada, nikt się temu nie dziwi. To taki lokalny grecki koloryt. I pozostaje mi tylko dodać, że gdy odwiedziłam Kalamaki po raz pierwszy, a było to blisko ćwierć wieku temu, wszystko wyglądało dokładnie tak samo (no dobra, może odnowili łazienki). Ale coś w tym jest, że urok Grecji polega na jej niezmienności – wracasz i wszystko wygląda dokładnie tak samo, jak 10 czy 20 lat temu.
Gdzie stanęliśmy w naszej opowieści? – dotarliśmy do mariny… Udajemy się do biura firmy czarterowej Kiriacoulis, skąd wynajmujemy jacht. Natychmiast ktoś się nami zajmuje – to miłe. Pokazuje, gdzie zostawić bagaże, a skippera wraz co-skipperem wysyła do biura. Część załogi zabiera samochodem do sklepu. Reszta zostaje z bagażami.
Kilka zdań na temat zakupów: Duży market Sklavenitis mieści się obok mariny, tuż przy przystanku autobusowym. Na piechotę z naszego jachtu to ok. 650 m. Nikomu nie chce się nosić zakupów, dlatego korzystamy z „serwisu zakupowego”, oferowanego przez firmę czarterową. Polega on na tym, że 2-3 osoby jadą samochodem do niewielkich sklepów – najpierw takiego z napojami, a potem do z tzw. z całą resztą. Robią zakupy, które następnie są dowożone (wraz z załogą) na jacht. Nie jest to pewnie najtańsze rozwiązanie, ale szybkie i wygodne. My wiedząc, że nasz rejs będzie odbywał się głównie “po portach”, czyli w miejscach, gdzie bez przeszkód możemy się „doprowiantować”, kupiliśmy głównie napoje, a jedzenie jedynie na pierwsze 2-3 dni. Ponieważ stołowanie się w tawernach w Grecji nie jest drogie, zdecydowanie mniej gotowaliśmy na jachcie niż np. w Chorwacji.
Od niedawna (przynajmniej ja o nim wcześniej nie słyszałam) działa w Kalamaki sklep www.balaskas.shop , gdzie online – z wyprzedzeniem – można zamówić dostawę na jacht. Poza typowymi produktami spożywczo-chemicznymi, można u nich również zakupić: kartę sim (internet), wyposażenie do łowienia ryb, power banki itp. Zainteresowanych odsyłam na ich na stronę.
Wracamy do mariny… Formalności w biurze w Grecji charakteryzuje cała masa papierów. Drukarka to najważniejsze – obok telefonu – urządzenie biurowe. Każdy dokument musi być wystawiony w kilku kopiach, które następnie wędrują do kapitanatu portu, aby otrzymać właściwe pieczątki. Pokazujemy nasze patenty żeglarskie. Następnie skanowanie, podpisywanie dokumentów, wpłata kaucji, opłata za silnik do pontonu i… gotowe. Możemy udać się na jacht, który już na nas czeka – uroki pływania przed sezonem, jacht odbieramy o godz. 13.00, a nie o 17.00 (zgodnie z umową).
Nie wszyscy może o tym wiedzą, ale firma Kiriacoulis oferuje w Grecji ponad 100 jachtów. Część z nich jest własnością firmy, ale zdecydowana większość to jednostki prywatne oddane do czarteru. Różnica między np. Chorwacją a Grecją polega na tym, że w Chorwacji firma czarterowa obsługuje wszystkie jachty tak samo i narzuca ten sam standard na każdej jednostce (ta sama pościel, ta sama zastawa kuchenna, to samo logo na kadłubie itp.). U Kiriacoulisa natomiast jeśli jacht jest prywatny, to przekazuje Ci go właściciel, a nie pracownik Kiriacoulisa. Ma to swoje dobre strony: kto lepiej zna jacht, jak nie właściciel? Ale są również i złe: np. dla jednych „czysty” wcale nie oznacza „wystarczająco czysty” dla drugich, a standardy jednego jachtu nie są takie same jak na drugim.
Przez najbliższy tydzień naszym domem będzie katamaran Lagoon 400. Dokładna procedura check-in pozwala dobrze poznać jacht, wyeliminować „niespodzianki” oraz w przypadku pytania „gdzie jest złączka do wody” bezbłędnie otworzyć właściwą bakistę. Dlatego bez pośpiechu oglądamy jacht, zgłaszamy wszystkie swoje uwagi, a bardzo uprzejmy i uczynny właściciel donosi i dowozi brakujące rzeczy.
Podejmujemy decyzję, że pierwszą noc spędzimy na Aeginie. Szybko wrzucamy bagaże i zakupy na jacht, odbieramy wcześniej opłacony silnik oraz dokumenty, opatrzone właściwymi pieczątkami, i wypływamy.
Niestety, nie wieje, więc pyr, pyr, pyr na silniku kierujemy się w stronę portu Aegina. Na morzu robi się rześko, czapki i kurtki idą w ruch – odczuwalna temperatura to ok. 10 stopni. To nie do końca miało tak wyglądać, gdy planowaliśmy rejs…W tym samym czasie w Polsce panują znacznie wyższe temperatury.
Aegina
Zbliżamy się do Aeginy i zastanawiamy się głośno, czy będzie dla nas miejsce w porcie. Aegina leży zaledwie 4 godziny drogi od Aten i jest bardzo popularnym celem żeglarzy – szczególnie w sobotnie popołudnie. Jest godzina 18.00, czyli zdecydowanie późno jak na szukanie miejsca w porcie. Mimo to próbujemy. Szczęście się do nas uśmiecha i udaje nam się zacumować przy pirsach, zwykle zarezerwowanych dla miejscowych jachtów.
„Naganiacz”, dzięki któremu mamy miejsce, robi nam wykład o tym, że nie ma nic za darmo i wyczekująco wyciąga rękę. „Odpalamy” mu coś z załogowej kasy, duchem siedząc już przy stole w tawernie. Za nami do portu wchodzi jeszcze jeden jacht i tym samym wolne miejsca się kończą. Jak się rano okaże, 10 jachtów rzuciło kotwicę przed portem, cztery kolejne cumowały do pirsu dla promów.
Jesteśmy strasznie głodni, więc pierwsze kroki kierujemy do tawerny. Za dobrą radą Piotra Kasperaszka z grupy Najlepsze tawerny w Grecji na FB, wybieramy „To Agora”, leżącą tuż obok targu rybnego. Udaje się zdobyć dla naszej 9-osobowej grupy stolik w środku (bo temperatury nie rozpieszczają) i zamawiamy, zamawiamy, zamawiamy. Ceny są niskie, karta ma obrazki – dajemy radę 🙂 Płacimy ok. 130 euro za całą grupę. Jest bardzo smacznie, lokalne wino łatwo wchodzi. To miłe zakończenie tego baaaardzo długiego, pierwszego dnia. Zasypiamy, ignorując hałas sobotniej nocy i muzykę z pobliskiej dyskoteki.
Śniadanie na Aeginie – lunch na Moni – kolacja na Poros
Dzień 2 – niedziela 21 kwietnia 2019
Rześki, ale słoneczny ranek wita nas na Aeginie. Rozkręcamy się powoli. Ktoś idzie do sklepu po świeże pieczywo, ktoś inny robi pamiątkowe fotki. Dziewczyny wykorzystują okazję do zakupu pamiątek: „pistacjowych” sosów i kremów – wszak właśnie z pistacji słynie ta wyspa.
Lubię poranki – ten moment, gdy dzień się ożywia. Pierwsze jachty skoro świt opuszczają port. Kawiarnie powoli zapełniają się pierwszymi klientami, a na ulicach czuć aromat kawy. Sprzedawcy owoców ze straganów-łodzi oraz ci na targu rybnym z troską układają swój towar. Z malutkiego, białego kościółka w porcie wychodzi kobieta i zaczyna karmić ptaki. Natychmiast zlatują się stada gołębi, a mewy w locie łapią podrzucany w górę chleb. W tym samym czasie pojedyncze łodzie rybackie mijają się w główkach portu. Słychać stukot końskich kopyt – dorożki zjeżdżają do portu w oczekiwaniu na pierwszych turystów, których niebawem „wyrzuci” zbliżający się prom. Nic nie wskazuje na to, że to niedziela – dzień jak co dzień.
Aby zobaczyć więcej zdjęć z Aeginy warto zajrzeć tutaj – Fotogaleria Aegina
Wyspa Moni
Szkoda tak pięknego dnia na stanie w porcie. Płacimy za postój jakieś śmieszne pieniądze – coś około 5 euro (za katamaran!) i wypływamy. Naszym celem jest leżąca nieopodal niezamieszkała wyspa Moni. Kilka minut później rzucamy kotwicę. Wszędzie wokół nas roztacza się turkusowa woda. Pomimo niskich temperatur, znajdują się pierwsi chętni do kąpieli, ale zaskakująco duża ilość meduz skutecznie ich odstrasza.
Jemy zatem śniadanie, a następnie organizujemy sprawny desant na brzeg. Wyspa wita nas stadami dzikich pawi, które niespiesznie podskubują trawę i spacerują po plaży. Wyspa Moni szczególnie teraz, przed sezonem, wydaje się bardzo atrakcyjna – gdy kwitnie wiele gatunków kwiatów, jest mało turystów, bar jeszcze nie działa.
Aby zobaczyć więcej zdjęć z wyspy Moni – Fotogaleria Moni
Przedpołudnie mija nam na miłym włóczeniu się po wyspie, podglądaniu pawi i obserwowaniu innych załóg w zatoce, a tych z każdą chwilą przybywa – zarówno na jachtach motorowych, jak i na żaglowych. To bardzo popularne kotwicowisko – szczególnie w weekendy.
W końcu decydujemy się płynąć dalej. Naszym celem jest Poros. Po drodze wykonujemy kontrolny telefon do tawerny Gia Mas, aby się zapowiedzieć i przy okazji zaklepać miejsce przy pirsie. Krótki postój przy mikro wysepce Daskalio (latem to znakomite miejsce na kąpiel) i już jesteśmy na Poros.
Wyspa Poros
Na wyspie Poros Dimitri – bardzo miły i pomocny właściciel tawerny – odbiera od nas cumy. Pożycza również przedłużacz, bo nasz nie starcza do gniazdka z prądem. Chwilę po nas cały pirs zapełnia flotylla jachtów z Holandii. Wniosek: nawet przed sezonem warto zadzwonić i zarezerwować miejsce.
Głód nie pozwala myśleć o niczym innym, więc zamiast w miasto pierwsze kroki kierujemy do tawerny. Obsługuje nas fantastyczna kelnerka. Dzięki niej kolacja przeradza się w prawdziwą ucztę. O czym najlepiej mówią zdjęcia poniżej (wybaczcie część już “nadgryziona”, bo rzuciliśmy się na nie szybciej niż wyjęliśmy aparaty). To z pewnością był najbardziej wyszukany i urozmaicony posiłek podczas całego naszego rejsu.
Słońce jeszcze nie zaszło, ale niestety skryło się za chmurami. Z efektownych zdjęć nici. Pozostaje nam wieczorny spacer po Poros, tradycyjnie już wizyta pod wieżą zegarową, skąd roztacza się fantastyczny widok na zatokę oraz lody czekoladowe w lodziarni, gdzie ciężko zliczyć wszystkie smaki. Zaglądamy również z ciekawością do greckiej cerkwi, gdzie świętują Niedzielę Palmową. Do dzisiaj się zastanawiamy, czy pop, który prowadził nabożeństwo i trzymał przed sobą cały czas komórkę, miał tam zapisane słowa modlitwy, czy może służyła mu do czegoś innego?…
Poros jest piękne. Szczególnie atrakcyjnie prezentuje się od strony morza. Wędrując wąskimi uliczkami, wspominamy „dawne czasy”. Kiedyś, z okazji Millenium organizowaliśmy w Grecji flotyllę na 7 jachtów i właśnie na Poros witaliśmy Nowy Rok 2000. Wraz z mieszkańcami bawiliśmy się w rytmie polsko-greckiej muzyki na głównym placu miasta. Temperatury były wtedy niewiele niższe 😉
Uciekamy na Hydrę
Dzień 3 – poniedziałek 22 kwietnia 2019
Skoro świt Janek wyskoczył na poranne zakupy i przyniósł świeże bajgle z sezamem, z tekstem “wszyscy lokalsi to jedzą”. Zjadłam i ja, i przepadłam. Bajgle zasmakowały mi tak bardzo, że rozpoczynałam nimi każdy kolejny dzień rejsu.
Nadal nic nie wieje. Jak tak dalej pójdzie, nie postawimy żagli przez cały rejs – w Grecji wydaje się to wręcz niewiarygodne. Ponieważ większość naszej załogi stanowią osoby spragnione pięknych, greckich widoków i niezainteresowane są zbytnio żeglowaniem, decydujemy się na wizytę na Hydrze. Żegnamy więc urocze Poros i wraz z delfinami, które łaskawie pojawiły się przez chwilę, kierujemy się na południe. Po drodze Ela serwuje fantastyczne zapiekanki z pesto i serem, które, jak wszystko na jachcie, smakują wyjątkowo.
Hydra
Hydra pod względem żeglarskim może stanowić spore wyzwanie dla początkujących skipperów. Port jest nieduży, cumuje w nim wiele łodzi rybackich. Kilka razy w ciągu dnia przypływa prom i dodatkowo pełno tu kursujących łódek-taksówek. Jest “młyn”. Oczywiście nie brakuje również żeglarzy, którzy mają do swojej dyspozycji fragment północnego pirsu i część południowego nabrzeża, między taksówkami wodnymi a statkiem dostawczym. Tak “na oko” 25 miejsc. A chętnych do cumowania jest znacznie więcej. W związku z tym, jachty ustawiają się rzędami, cumując jeden do drugiego i tworząc coś na kształt tratwy. Ci, którzy przypływają ostatni, szczególnie w czasie sezonu, mają już bardzo mało miejsca na manewry portowe. Coraz popularniejsze w czarterze katamarany nie ułatwiają zadania. Dodajmy jeszcze, że jak w każdym greckim porcie nie ma muringów i każdy jacht musi rzucić kotwicę. Łatwo sobie wyobrazić, co dzieje się rano – jeśli wyciągniesz bez przeszkód swoją kotwicę, jesteś szczęściarzem. Zwykle kotwice się plączą i trochę czasu zajmuje ich rozplątanie. Gdy załoga nie daje sobie rady sama, na łódkę przypływa brodaty gość z pomocą – niezmiennie od lat ten sam.
Na Hydrze jesteśmy po 13.00, co dobrze wróży na jakieś miejsce przy pirsie. Rzeczywiście jedno jeszcze jest, ale chwilowo zastawione łódką rybacką, która robi wyładunek. Pojawia się skipper sąsiedniego jachtu, który tłumaczy, że wyładunek potrwa jeszcze 5 minut, potem on się przecumuje i zrobi miejsce dla nas. Spokojnie czekamy na środku portu, ale jak widać nie podoba się to taksówkom wodnym, bo muszą nas omijać. Jak to w Grecji bywa, zaczynają się pokrzykiwania, do nich dołącza się policja, która stanowczo każe nam czekać poza portem. Z policją się nie dyskutuje. Wypływamy. Ale już widać, że do portu płyną trzy kolejne jachty, więc nie ma na co czekać, albo my albo oni. Wpływamy raz jeszcze, ignorujemy policję, która wrzeszczy, że tu nie możemy cumować, ignorujemy skippera innego katamaranu, który próbuje wydawać nam polecenia, bo „wszystko wie lepiej”. W tym samym czasie odpływa łódka rybacka, sąsiedni jacht się przesuwa, robiąc nam miejsce, rzucamy kotwicę i cumujemy do brzegu. Policjant wzrusza ramionami i stwierdza, że jest OK. Skipper „wiem wszystko najlepiej” przeprasza naszego skippera, że się wtrącał w nie swój manewr i jest git. Możemy się relaksować. Ale powiedzmy sobie szczerze – asertywność, pewność siebie i umiejętności żeglarskie bardzo się przydały. Czyli dokładnie takie cechy, jakie posiada nasz skipper 😉
Czas w kilku zdaniach opowiedzieć o miejscu, w którym się znaleźliśmy. Pod względem turystycznym Hydra to perła Zatoki Sarońskiej. Jest cudna. Białe, wymuskane domki z czerwonymi dachami otaczają gęsto port, wspinając się na okoliczne wzgórza. Nie mu tu żadnych pojazdów za wyjątkiem śmieciarki. Transportem zajmują się osiołki, które „parkują” w porcie, wzbudzając zainteresowanie turystów. Jest czysto, schludnie i estetycznie. A do tego dziesiątki kotów. I jeszcze te kolorowe rybackie łódeczki, i fantastyczne knajpki. No i muszę wspomnieć o upojnym zapachu pomarańczy, które właśnie kwitły (co nie przeszkadzało im jednocześnie owocować).
Co będę Wam pisać, musicie to po prostu zobaczyć. I choć zdaję sobie sprawę, że to nie jest ta „prawdziwa” Grecja, ale jej lukrowana wersja, to nie zmienia faktu, że jest wyjątkowo piękna.
No dobra, koniec tych „achów” i „echów”. Załoga „rozpełzła” się po wyspie. My pomagamy kolejnym załogom przycumować do naszego jachtu.
Na obiad udajemy się do tawerny Anita, gdzie pracuje Agnieszka – Polka mieszkająca od kilku lat na Hydrze. Agnieszka jest bardzo ciepłą i sympatyczną osobą. Na początek zabiera nas do kuchni, abyśmy mogli „palcem” wybrać to, co nam się podoba (polecam zapiekane bakłażany z serem). A następnie towarzyszy nam podczas kolacji, zdradza jak to się stało, że zamieszkała na Hydrze i opowiada o życiu na wyspie – lokalnych promocjach “osioł gratis”, zakazie instalowania anten satelitarnych, problemach z opuszczeniem wyspy, gdy promy nie kursują i wiele, wiele innych. W bardzo miłej atmosferze spędzamy popołudnie.
Na koniec dnia robimy sobie spacer do leżącej ok. 2 km od miasta Zatoki Mandraki. To tu kotwiczą jachty, dla których zabrakło miejsca w porcie. Po drodze spotykamy załogę z Białorusi, z którą lecieliśmy samolotem do Aten. Z ciekawością dowiadujemy się, jak robią patenty żeglarskie – teorii uczą się u siebie na miejscu, a praktykę zdobywają najczęściej w Grecji, gdzie zdają na patent. Jakie to szczęście, że my mamy dostęp do morza.
Bezludne Dokos i wymarła Kilada
Dzień 4 – wtorek 23 kwietnia 2019
Poranek zaczynam oczywiście bajglem z sezamem 😉 oraz obserwowaniem kotów czekających na resztki od rybaków. Widok przedni – szczególnie dla miłośników mruczków.
Z Polski dochodzą do nas wieści o piasku znad Sahary i silnych wiatrach. Rzeczywiście dzisiaj nasz pokład wygląda na bardziej żółty. Próbujemy dowiedzieć się czegoś więcej w internecie. Nad Saharą rozpętała się burza piaskowa i piasek poszybował w górę – nic niezwykłego o tej porze roku. Różnica ciśnień między zachodnią częścią Morza Śródziemnego a Grecją wywołała silny wiatr południowy. Wiatr na tyle silny, że dotarł między innymi do Polski, przynosząc ze sobą pył z Afryki. Szczęśliwie dla nas postanowił ominąć Zatokę Sarońską i Argolidzką, i pozostawić nas z dala od zawirowań pogodowych. Wiatru nie ma, z dnia na dzień robi się cieplej. Czapki można już pochować, ale pokład niestety myć trzeba 😉
Dokos
Na śniadanie stajemy niedaleko Hydry, na wyspie Dokos w zachodniej zatoce. Latem musi to być fajna miejscówka na kąpiel i relaks, podobnie jak zatoka po przeciwległej stronie z mikro kościołem na plaży. Podobno latem działa tam sezonowa knajpka. Na Dokos jest dosłownie kilka zabudowań, większość wyspy jest niezamieszkała.
Rozważamy, co robić dalej. Myślimy o tym, żeby zatrzymać się na Spetses, ale chęć odkrycia nowych, nieznanych miejsc jest silniejsza, dlatego podejmujemy decyzję o płynięciu do Kilady. Pogoda robi się lekko barowa – chmurzy się i zaczyna siąpić.
Korakas (Korakonisia)
Aby urozmaicić sobie podróż, robimy przystanek przy małej, bezludnej wyspie Korakas (w Navionicsie kotwicowisko nosi nazwę Korakonisia), zamieszkałej jedynie przez ptaki. Latem musi być tu sporo jachtów, bo miejsce wydaje się wymarzone na kąpiel – głębokość około 5 metrów, turkusowa woda, łagodny brzeg. Swoją drogą, naprzeciwko kotwicowiska, na stałym lądzie, ktoś wybudował sobie fantastyczną posiadłość z basenem i zejściem na prywatną plażę. Miejscówka doskonała.
Kilada
Dopływamy do Kilady. Wita nas duża, pomarańczowa cerkiew z charakterystycznymi półokrągłymi kopułami. Port jest bardzo duży, ale zajęty przez łodzie rybackie. Dla żeglarzy zostawiono jeden pirs – w połowie pusty, więc nie ma problemu „z parkowaniem”. Większość jachtów żaglowych kotwiczy w spokojnej zatoce naprzeciwko portu. Rzucamy kotwicę i podchodzimy do brzegu. Cumujemy, choć manewr sprawia trudności. Co jest tego powodem? Zaskakująco silny prąd.
Aby podpiąć się do prądu lub zatankować wodę, trzeba w pobliskiej kawiarni Happy Flo kupić kartę. Zastaw za kartę 5 euro. Podpinamy jacht do prądu. Niestety, dostęp do wody zablokowany. Do kolejnego “słupka” nie starcza nam węża na wodę. Zostawiamy ten temat na jutro – póki co wody nam nie brakuje.
Ruszamy w miasto. Sprawia wrażenie wymarłego. Towarzystwa nam dotrzymuje jedynie bezpański pies. Wszystko pozamykane. Załoga chyba tylko przez grzeczność nie narzeka, ale po Hydrze to spory kontrast. Podobno najlepiej przypłynąć tu latem w sierpniu, gdy obchodzona jest hucznie „Fishermans Fiesta„. Króluje wtedy wino, jedzenie i śpiew w prawdziwie greckim stylu.
Pytamy sąsiada z jachtu obok, gdzie warto zjeść – poleca nam tawernę „z czerwoną ścianą”. Wchodzimy do środka – brak żywej duszy. Klimat „retro”. Dostajemy wino i wodę, i… nic się nie dzieje. Zaczynamy głośno się zastanawiać, czy ktoś tu obsługuje, czy może to taka tawerna bez menu, gdy nagle zaczynają wjeżdżać na stół „bez pytania” przystawki. Próbujemy z pewną rezerwą, a po chwili zamawiamy jeszcze raz to samo! Są naprawdę znakomite. Trudno wybrać najlepszą, ale gdyby ktoś mnie spytał o zdanie, to nigdy wcześniej nie jadłam tak dobrej pasty z ikry dorsza – taramosalata.
Gdy czekamy na dania główne (zamówione już tradycyjnie z menu), cała tawerna zapełnia się gośćmi. Jak widać, to bardzo popularne miejsce. Dania główne nie rzucają nas na kolana, tak jak przystawki, ale miejsce zdecydowanie warte polecenia.
Mała dygresja. Tawerna, do której trafiliśmy nazywa się Douglas 1969 i była miejscem, które od samego początku polecał nam Piotr Kasperaszek. W czasie rejsu byliśmy przekonani, że trafiliśmy do innej – ach ten grecki alfabet 😉
Wieczór spędzamy na jachcie. Jest wino, gitara, zamiast śpiewów dużo śmiechu. W dobrym towarzystwie, wszystko inne schodzi na dalszy plan. Tylko czemu zawsze jestem tą osobą, która pierwsza zasypia przy stole?
Eksplorujemy jaskinię – wpadamy na Spetses – nocujemy w Ermioni
Dzień 5 – środa 24 kwietnia 2019
Gruba warstwa pyłu nad horyzontem nie pozwala przebić się słońcu – pogoda trochę jak w listopadowy, mglisty poranek.
Kilada cd.
Kilada zdecydowanie się ożywiła. Słychać i widać ruch, jaki toczy się na łodziach rybackich. Co chwila ktoś wypływa w morze. Koło nas dwójka chłopców, “na oko” w wieku 10 lat, bardzo sprawnie radzi sobie na małej łódce rybackiej – odpala silnik, odcumowuje, wypływa z zatoki, aby wrócić po chwili. Widać, że wychowani od małego w kontakcie z morzem. Żadnych obaw, chleb powszedni.
Zanim opuścimy Kiladę, musimy zatankować. Ponieważ nie możemy liczyć na żadną pomoc w sprawie zablokowanego dostępu do wody, decydujemy się przecumować jacht na pirs „rybacki” i stamtąd pobrać wodę. W trakcie tankowania jest oczywiście czas na umycie pokładu, który po nocnym deszczu wygląda wyjątkowo nieciekawie (Sahara nie chce nam odpuścić;-) ).
Jaskinia Franchthi
Główną atrakcją turystyczną Kilady jest położona niedaleko miasta jaskinia Franchthi. Została ona zbadana stosunkowo niedawno, bo w latach 70. ubiegłego wieku, przez amerykańskich archeologów. Jaskinia była zamieszkiwana już w paleolicie. Jej mieszkańcy trudnili się łowiectwem, ale również uprawiali jęczmień i hodowali zwierzęta. Co ciekawe, 40 000 lat temu poziom morza był znacznie niższy i jaskinię dzielił dystans 5-6 km do morza.
Jaskinia leży po drugiej stronie zatoki. W nocy jest znakomicie podświetlona, dlatego nie mamy wątpliwości, w którą stronę płynąć. Jacht zostawiamy na kotwicy (głębokość ok. 5 m). Pontonem dopływamy do pomostu. Wygodna droga prowadzi nas prosto do jaskini – wielkiej pieczary otwartej na zatokę. Franchthi ma około 150 m długości i 45 m szerokości. Z miejsca, w którym jest położona roztacza się ładny widok na Kiladę i prywatną wysepkę Koiladię.
Dzisiaj już środa, czas powoli wracać. Pogoda bez zmian, czyli nadal na silniku.
Spetses
Około południa dopływamy do Spetses i cumujemy w Dapias, od zewnętrznej strony zachodniego falochronu, na głębokości ok. 4 metrów. Pomimo że wiatr nie wieje, a kotwica trzyma mocno, martwa fala powoduje, że jacht czasem niebezpiecznie zbliża się do kei. Po sąsiedzku mamy duże jachty motorowe i jeden katamaran.
Mała dygresja, wg. mojej oceny katamarany stanowiły ok. 25-30% wszystkich jachtów, jakie spotkaliśmy podczas rejsu. To całkiem sporo. Myślę, że wynika to z tego, że czarter katamaranu przed sezonem jest stosunkowo tani i wiele osób korzysta z okazji.
W sezonie bardzo ciężko znaleźć w Dapias wolne miejsce, dlatego żeglarze cumują ok. 2 km na wschód, w dużej zatoce Baltizas. Jest tam dość tłoczno ze względu na liczne łodzie rybackie, ale mimo to łatwiej o miejsce niż w centrum miasta.
Na naszym Lagoonie 400 mamy sporej wielkości ponton (przeznaczony teoretycznie do zabrania całej załogi), który podwieszony jest na rufie na dwóch „ żurawikach”. To wygodne rozwiązanie, ale przy cumowaniu do wysokiego nabrzeża ponton potrafi przeszkadzać, klinując się między rufą a brzegiem. Tak było również i na Spetses. Aby szybko poradzić sobie z problemem (przy już zacumowanym jachcie), zwodowaliśmy ponton, a Danek z Tomkiem przepłynęli nim między kadłubami. Jak widać na zdjęciu, miejsca nie mieli za wiele ;-).
Do Spetses przypływamy tylko na mały rekonesans. Kapitan nas pogania, dając dosłownie godzinę, dlatego każdy wykorzystuje czas jak mu się podoba. Ela idzie na plażę się kąpać (podobno woda zimna, ale przy brzegu nie ma meduz, więc wreszcie może zrobić to, na co czekała od początku rejsu), inni penetrują miasto, jeszcze inni robią wypad na “gyrosa”. A ja zajadam się pysznym profiterole oblanym gorzką czekoladą z kawiarni Poletis, leżącej w porcie rybackim.
Miasto robi przyjemne wrażenie. W dużej części dlatego, że nie ma zbyt dużo turystów – jest środek tygodnia, poza sezonem, pochmurno. Wzdłuż głównej promenady ciągną się kawiarnie, restauracje i markowe butiki. Spetses słynie z dorożek. W porcie czeka ich całkiem sporo. Poza tym, w mieście jest bardzo dużo wypożyczalni skuterów i rowerów – w większości elektrycznych. To świetny sposób na zwiedzanie wyspy.
Ermioni
Nocujemy dzisiaj w porcie w Ermioni. Przypływamy dosyć wcześnie, więc miejsca nie brakuje. Dla żeglarzy przygotowany jest szeroki pirs w kształcie litery T z dostępem do prądu i wody. Można również kotwiczyć w zatoce. Z powodu dużej ilości miejsc oraz licznych restauracji na brzegu, w Ermioni często cumują flotylle.
Gdy warunki pogodowe pozwalają, można również nie wpływać do zatoki, ale cumować w Ermioni od południa. Trzeba tylko uważać na głębokość, bo miejscami jest tu bardzo płytko. Generalnie południowe nabrzeże wydaje się bardziej nastawione na turystów – dużo kawiarni i tawern. Natomiast miasto od strony zatoki bardziej służy mieszkańcom – znajdziemy tu liczne sklepy, piekarnie i kilka restauracji.
Żeglarze czują się w Ermioni jak w domu. Poza bezpiecznym portem, znajdziemy tu spokojny park na końcu cypla, szeroki wybór tawern i sklepów, znakomite piekarnie, a w czwartki… o tym, co w czwartki organizowane jest w Ermioni, będzie można przeczytać już jutro, w kolejnej części naszej relacji.
À propos tawern – dzisiaj kolacje jemy na jachcie, ale nie mogliśmy się powstrzymać przed małą przekąską. W restauracji Ganosis, leżącej tuż przy porcie, zamawiamy tylko cztery rzeczy: białe wino, tzatziki, placki z cukinii i taramosalata – ponieważ nie możemy zapomnieć jej obłędnego smaku z Kilady. Spotyka nas duże rozczarowanie, bo pasta smakuje głównie ziemniakami – to zupełnie nie to samo, co w Kiladzie :-(. Do tego obsługuje nas niemiła kelnerka, która robi wszystko, aby nas zignorować (a restauracja jest pusta). W efekcie “konsumpcja” trwa 20 minut, szeroko pojęte oczekiwanie od pieczywa po rachunek i płatność – kolejne 40 minut…
Buszujemy po targu w Ermioni – cumujemy w Methanie – pieszo docieramy na kolację do Vathi
Dzień 6 – czwartek 25 kwietnia 2019
Ermioni cd.
Dzisiejszą relację zacznę od wyjaśnienia. Nieprzypadkowo zaplanowaliśmy pobyt w Ermioni pod koniec naszego rejsu. Co tydzień, w czwartek rano, odbywa się w Ermioni wielki targ. Zjeżdżają się tu okoliczni producenci owoców i warzyw, można kupić ryby i owoce morza, oliwę, miody i orzechy. Wystawcy z pietyzmem eksponują swój towar. Kolorowe papryki, cukinie i bakłażany, aż się proszą, żeby je kupić. Zaczął się sezon na truskawki, które udekorowane żółtymi kwiatkami, wyglądają zachwycająco. Wszystko jest świeże i pachnące. Aż trudno się oprzeć… Niewiele myśląc kupujemy składniki na leczo 😉
Obładowani zakupami wracamy na jacht. Na ulicach wyraźnie widać przygotowania do świąt wielkanocnych – kolorowe konstrukcje w kształcie jajek ozdabiają ulice, u rzeźnika króluje baranina, a w piekarni kupujemy tradycyjne ciasto wielkanocne (w smaku przypominające chałkę) z czerwonym jajkiem – symbolem greckich świąt.
Zanin wypłyniemy pojawia się osoba zbierająca opłatę portową i grzecznie prosi o dokumenty jachtu. Lekka konsternacja… po raz pierwszy podczas tego rejsu, ktoś prosi nas o dokumenty jachtu. Grek rozkłada swoje „biuro” na skrzynce z prądem i zaczyna liczyć: długość jachtu – 11,97, katamaran, członków załogi – 9, prąd, woda… Myślę sobie, no to zapłacimy…, a w odpowiedzi słyszę 4,80 euro. I jak nie kochać tego kraju 😉
Nasz ostatni wieczór przed powrotem do Aten zaplanowaliśmy na półwyspie Methana, w niewielkim porcie Vathi. Od dwóch dni próbujemy dodzwonić się do tawerny To Limanaki, aby zarezerwować stolik i keje dla jachtu – bezskutecznie. Zastanawiamy się, co robić. Możemy zaryzykować i płynąć w ciemno, ale jeśli miejsca w porcie dla nas nie będzie, zmuszeni będziemy płynąć do Epidavros. Prawda jest też taka, że bardziej zależy nam na tamtejszej kolacji, niż na samym postoju w porcie.
Wybieramy rozwiązanie pośrednie. Decydujemy się na cumowanie w porcie w Methanie, a do Vathi na kolację postanawiamy przejść się na spacer. Spacer taki całkiem konkretny – w dwie strony ponad 12 km. Ale nie mamy nic innego do roboty, bo wiatr nadal nie wieje.
Methana
Podczas naszych poprzednich rejsów w Grecji cumowaliśmy zawsze w „starym” porcie w Methanie. Łatwo go poznać po mlecznym kolorze wody i zapachu „zgniłych jaj” – to od źródeł siarkowych, z których miasto słynie. Tym razem w główkach portu wita nas tablica: zakaz cumowania katamaranów. Nie pozostaje nam nic innego, jak zacumować w mieście do pirsu promowego. Miejsca dla jachtów jest tu bardzo dużo – nic dziwnego, że szkoły żeglarskie wykorzystują często Methanę do ćwiczenia manewrów portowych.
Vathi
„Spacer” do Vathi to bardzo przyjemna odmiana po żeglowaniu. Droga ciągnie się wśród starych gajów oliwnych i kwitnących bujnie łąk. Drzewka cytrynowe i pomarańczowe uginają się od owoców. Szkoda tylko, że nawet na chwilę nie chce wyjrzeć słońce.
Vathi jest urocze. Mikroskopijne. Jachty cumują dosłownie przy stolikach restauracji. Na szczęście tawerna To Limanaki działa (awaria sieci zablokowała połączenia telefoniczne) i chętnie nas ugości. Siadamy przy stolikach z obrusami w czerwoną kratę i obserwujemy ruch na pobliskich jachtach.
Nasza kolacja składa się przede wszystkim z olbrzymiej (blisko 3 kg) ryby Sinagridy, poza tym z tradycyjnej greckiej sałatki i kilku przystawek. Miła właścicielka donosi co chwila pieczywo i wino. Uczta warta odbytej drogi. Wystarczy popatrzeć na Danka :-).
Szkoda tylko, że nie możemy od razu wskoczyć na jacht. A w porcie zostało dokładnie jedno miejsce – akurat dla nas. Wszystkie pozostałe miejsca zajmuje izraelska flotylla. Jak na połowę kwietnia pływa całkiem sporo jachtów.
Droga powrotna trochę się dłuży. Gdy wracamy zapada zmrok. Padam. Widzę, że nasi sąsiedzi – Rosjanie, ubrani w ciepłe kurtki i czapki – wybierają się na nocną kąpiel do ciepłych źródeł. Nie mam już siły proponować tego naszej załodze…
Słoneczna Perdika i powrót do mariny
Dzień 7 – piątek 26 kwietnia 2019
Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy, tak jak nasz rejs. Za to „z przytupem”, czyli w pełnym słońcu, z wiatrem w żaglach, z kąpielą w morzu i okazją do opalania. Wszystko po to, abyśmy jeszcze bardziej żałowali, że wracamy.
Perdika
Po drodze robimy postój w Perdice na wyspie Aegina. Większość jachtów wypłynęła, więc mamy mnóstwo miejsca do cumowania. Zaraz też pojawia się dziadek w kapitańskiej czapce, który pomaga odebrać cumy. A potem prosi o kasę, przepraszając, że mniej niż 5 euro nie bierze…
Perdika jest pełna uroku. Dawniej tradycyjny port rybacki, dzisiaj głównie skupisko kawiarni i restauracji, które szczególnie w weekend przeżywają oblężenie. Gdy brakuje miejsca w porcie, zawsze można stanąć w zatoce na kotwicy.
Aby zobaczyć więcej zdjęć z Perdiki – Fotogaleria Perdika
Do mariny w Kalamaki wpływamy o 17.00. i rozpoczynamy procedurę check-out. Na początek tankowanie. Pod jacht podjeżdża cysterna. Za 144 litry diesla płacimy 230 euro. Serce boli, gdy widzimy, ile ropy przy tej okazji trafia do morza… Kolejny punkt programu – kontrola nurka. Okazuje się, że na śrubie mamy nawiniętą torebkę foliową. Jej usunięcie nurek wycenia na 90 euro. Sporo, ale jesteśmy ubezpieczeni, prosimy zatem o wystawienie rachunku. Na słowo „rachunek” cena wzrasta do 111 euro, bo przecież trzeba doliczyć VAT. Samo wystawienie dokumentu ciągnie się niemiłosiernie, piętrzą się problemy. W końcu się udaje (w domu okaże się, że to nie rachunek, ale pokwitowanie).
Wieczorem wybieramy się na Plakę. Podziwiamy podświetlony Akropol, a przy okazji zalewa nas tłum Greków, którzy z zapalonymi świecami uczestniczą w tradycyjnych wielkopiątkowych procesjach (taxi w nocy z Plaki do Kalamaki 13 euro).
Następnego dnia rano zamawiamy busa, który całą załogę zawozi na lotnisko (90 euro). Nikt nie przejmuje się tym, że bus jest na 8 osób, a nas jest 9.
Żegnamy jacht, żegnamy marinę. Najbardziej będzie mi brakować naszych wspólnych jachtowych posiłków oraz rozmów do nocy przy dźwiękach Tomkowej gitary. Jak żyć? Chyba trzeba zacząć planować kolejny rejs 😉
Podsumowanie rejsu
Na koniec kilka bardzo subiektywnych spostrzeżeń z rejsu osoby od lat zakochanej w Chorwacji.
Pogoda
Można powiedzieć, że pogoda trochę nas zaskoczyła, ale większość naszej załogi nie lubi upałów i cieszyła się z niższych temperatur. Mnie nie przeszkadzały tak bardzo temperatury (choć lubię jak jest ciepło), jak brak słońca i wiatru. Z drugiej strony wiem, że tydzień później na Milos tak wiało, że fale przewalały się przez falochron. Z dwojga złego wolę nasz wariant pogodowy. Pogodę trudno przewidzieć, szczególnie na początku i na końcu sezonu. Zwykle nie są to jakieś lokalne anomalie, ale zjawiska kształtujące pogodę w dużej części Europy. Trzeba po prostu brać je pod uwagę planując rejs.
Cumowanie w greckich marinach kosztuje grosze, bo jak inaczej nazwać opłatę 4,80 euro za postój katamaranu z 9-osobową załogą? Zwykle na pirsie mamy do swojej dyspozycji prąd i wodę. Bardzo rzadko się zdarza, aby były sanitariaty. Nie ma muringów. Jachty cumują do nabrzeża, rzucając kotwicę. W Chorwacji w marinie ACI w Milnej za jednodniowy postój tego samego katamaranu musielibyśmy zapłacić 100 euro. To znacząca różnica.
Cumowanie
Z drugiej strony miejsc w portach w Grecji nie jest zbyt dużo. Nawet teraz przed sezonem porty były zajęte w 2/3. Myślę, że latem, szczególnie w lipcu i sierpniu, gdy pływanie po Cykladach jest zbyt uciążliwe z powodu meltemi i większość żeglarzy chroni się w Zatoce Sarońskiej i Argolidzkiej, znalezienie miejsca w porcie musi być trudne. Pewnym wyjściem z sytuacji jest rezerwowanie miejsc w tawernach dysponujących nabrzeżem.
W Chorwacji jest bardzo wiele zatok z bojkami. Jedni narzekają, że ciężko już znaleźć „dziką” zatoczkę na postój i trzeba płacić za postój na bojce, inni cieszą się, bo cumowanie do boi wydaje się prostsze i bezpieczniejsze od stania na kotwicy. W Grecji nie ma boi, jest mało miejsc w portach, więc cumowanie na kotwicy jest koniecznością. Jedni ucieszą się – nie trzeba płacić, inni się skrzywią, bo często bez wacht kotwicznych się nie obejdzie (szczególnie, że wiatry są silniejsze w Grecji niż w Chorwacji).
Mam wrażenie, że zaczynając rejs kilkukrotnie z tego samego portu w Chorwacji np. Trogiru, mamy możliwość za każdym razem zrobienia odmiennej trasy. Czarterując jacht z Aten i ograniczając się do Zatoki Sarońskiej, w dużym stopniu pływamy po tych samych miejscach.
Ze względu na warunki pogodowe, konieczność cumowania na kotwicy, mniej dostępną infrastrukturę żeglarską oraz większe odległości pomiędzy dostępnymi kotwicowiskami, żeglowanie w Grecji wymaga od skippera sporego doświadczenia i większych umiejętności niż w Chorwacji.
Jedzenie
Jedzenie w Grecji nie jest drogie i łatwo się w nie zaopatrzyć. Targi rybne w Aeginie, w Poros czy Ermioni umożliwiają przygotowanie wspaniałej kolacji na jachcie. Z kolei wizyta w tawernie to okazja do spróbowania wspanialej greckiej kuchni. Ceny nie są wygórowane. Za kilkudaniową kolację z winem płaciliśmy średnio od osoby 16-18 euro (za wyjątkiem Hydry). Dotyczy to również miejsc, w których jedliśmy droższe dania – ryby i owoce morza. To znacząco mniej niż płacimy za pobyt w restauracji w Chorwacji.
Podsumowując, czarter jachtu jest trochę droższy w Grecji niż w Chorwacji, koszty rejsu (mariny, wyżywienie) znacznie tańsze w Grecji, dojazd – w zależności od środka transportu, ale loty do Aten tanimi liniami nie są drogie. A poza tym, cóż – nadal Chorwacja podoba mi się bardziej niż Grecja :-). Warto jednak wyrobić sobie własne zdanie żeglując w obu tych krajach.
Posty w kategorii
Fotorelacja i film z rejsu Stavanger – Bergen
Rejs Stavanger – Bergen 2013 Jacht Jam Session Chciałbym tutaj pokazać Wam to co... więcej »
zobacz więcejŚladami podróżników – jachtem Violeta po Chorwacji
Piątek, 17.06.2011 roku – wyjazd ze Szczecina o godzinie 20:00. Przed nami długa noc... więcej »
zobacz więcejRejs na Jam Session – NORWEGIA
Był lipcowy wieczór. Temperatura za oknem przekraczała 30 stopni C a ja zmagałam się... więcej »
zobacz więcej